Artykuły

Sen o miłości

Niestety nie wiem co i komu się tu przyśniło - o "Śnie nocy letniej" w reż. Wiesława Czołpińskiego na Wydziale Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku pisze Iga Heller z Nowej Siły Krytycznej.

"Sen nocy letniej" to sen o miłości. Dodającej skrzydeł, nieodwzajemnionej, niepokornej, wszystko wybaczającej. U Szekspira jest to w zasadzie główny temat, odmieniony przez wszystkie przypadki, w przeróżnych konfiguracjach oraz barwach: od romantycznych uniesień, przez zmysłowość i erotykę aż po brutalizm i kpinę. Sen, który wyśnił się w Akademii Teatralnej, jest niestety w niczym do oryginału niepodobny.

Wiadomo, że spektakl dyplomowy rządzi się nieco innymi prawami, niż te przygotowywane w zawodowym teatrze. Bynajmniej nie ze względu na brak profesjonalizmu młodych aktorów. Jest to przecież ich ostatnia praca przed opuszczeniem opiekuńczych murów uczelni. Zrozumiałe więc, że chcą się jak najlepiej zaprezentować - nie tylko przed profesorami i publicznością. Również przed dyrektorami teatrów, u których starać się będą o angaż. Dlatego też każdy z nich chciałby być dostrzeżony, każdy stara się jakoś zaistnieć. Zdawałoby się, że tym studenckim pragnieniom chciał dogodzić reżyser, Wiesław Czołpiński, ambitnie biorąc na warsztat dzieło Szekspira. Sztuka z pozoru idealna na dyplom - z dużą obsadą, dla każdego znajdzie się jakaś rola.

Tylko reżyser zapomniał chyba, że to nie wystarczy, by zbudować ciekawy spektakl - potrzeba jeszcze jednorodnego pomysłu i przynajmniej sprawnej reżyserii. W rezultacie powstało przedstawienie o chaotycznej konstrukcji, miejscami zabawne, czasem nudne, bez klarownej koncepcji estetycznej. Bo o ile nowoczesna przestrzeń zaprojektowana przez Julię Skuratovą (tafle pleksi rozświetlone diodami) tworzy złudzenie tajemniczego, nocnego lasu, to już pozostałe elementy oprawy plastycznej - od rekwizytów po kostiumy - są klasycznym przykładem efektownego bałaganu. Aż dziw, ile wszystkiego na niewielkiej scenie Teatru Szkolnego udało się pomieścić.

Wśród tego bogactwa rozmaitości odnaleźć się muszą najważniejsi bohaterowie przedsięwzięcia - studenci, którym reżyser wcale nie ułatwił zadania. Młodzi zmagają się dzielnie z szekspirowskimi bohaterami, ale jak to zwykle bywa - z różnym skutkiem. Bo i bardzo różne dostali zadania - czasem wręcz sprzeczne z naturą granych postaci. Tak jest w wypadku dwóch par kochanków - ich najbardziej liryczne i emocjonalne sceny, nie wiedzieć czemu, prowadzone są formalnie. Choć też nie do końca - w rezultacie wychodzi z tego mieszanina egzaltowanej interpretacji i czysto technicznej gry w masce. W dodatku jedna z par - Hermia i Lizander większość czasu spędza w przedziwnych drucianych konstrukcjach, które wożą się za nimi po całym ateńskim lesie. Symboliki tego pomysłu nie sposób dociec. Z całym tym galimatiasem środków poradził sobie jakoś Lizander (Paweł Kriksunow), któremu najlepiej spośród całej czwórki kochanków udało się wyważyć proporcje i w rezultacie stworzyć najbardziej spójną, momentami nawet zabawną postać.

Rozmnożenie psotnego Puka, sprawcy całego miłosnego zamieszania, mogło być tu wcale ciekawym zabiegiem. Ale wszechobecne Puki posłużyły raczej jako wygimnastykowana obsługa techniczna sceny niż magiczni kreatorzy całej baśniowej rzeczywistości. Ponadto próby zróżnicowania ich charakterów pozostały tylko w sferze nieśmiałych pomysłów. A szkoda, bo dawałoby to o wiele większe pole do popisu odtwórczyniom ról i tłumaczyłoby jakoś ich liczebność.

Najbardziej wyraziste i żywiołowe są sceny rzemieślników, którzy w studenckim wydaniu są grupą "ziomków z ośki", którzy od czasu do czasu parają się rymowaniem. Przewrotna szekspirowska pointa - tragedia o Pyramie i Tyzbe odgrywana przez aktorów - amatorów podczas zaślubin Tezeusza (niezły Piotr Szekowski) i Hipolity przyjęła w ich wykonaniu formę koncertu hip-hopowego, nad wyraz gorąco przyjmowanego przez publiczność - a zwłaszcza przez jej młodszą część. Choć co do talentów komicznych Kloca (Mateusz Mikosza), Podszewki (Krzysztof Bitdorf) i Framugi (Paweł Kriksunow) nie mam wątpliwości, to mam wiele zastrzeżeń do samego wykorzystania tak zgranego i efekciarskiego pomysłu. W dodatku zupełnie nieprzystającego estetycznie do całej reszty.

Mimo widocznych nieporozumień zaistniałych na linii reżyser - scenograf - kompozytor, w "Śnie nocy letniej" bez wątpienia nie brak też scen naprawdę ładnych. Jak choćby spotkanie Oberona (Dariusz Zakrzewski) i Tytanii (Magdalena Czajkowska) na huśtawkach, usypianie Tytanii przez Puki, pierwsze pojawienie się Hermii czy powtarzający się motyw kreskówkowego biegu Puków przez rozświetlony gwiazdami las. Dla tych obrazów warto wytrzymać nawet niezdarną bójkę kochanków.

Po obejrzeniu prawie dwugodzinnego "Snu" z jego wszystkimi sześcioma zakończeniami stwierdzam, że niestety nie wiem co i komu się tu przyśniło. Jedno jest pewne - motyw miłosny nie był istotną inspiracją dla twórców. Koncepcji było co najmniej kilka, ale żadna z wymyślnych form nijak nie przybliża do najważniejszego - do treści. Bo jeśli nie ulegamy podpowiedziom autora i tę najzwiewniejszą z jego komedii odzieramy z refleksji na temat zmienności uczuć, to wypadałoby mieć jakiś własny, najlepiej ciekawszy, plan. A tutaj ograniczał się on chyba do zaprezentowania feerii olśniewających pomysłów scenografki i reżysera. I gdyby po zobaczeniu tych wszystkich masek, lalek, huśtawek, ptaków, gimnastyki, piosenek, szermierki, drucianych konstrukcji, hip-hopu ktoś zapytał mnie, jak mi się podoba, odpowiedziałabym: wiele hałasu o nic. I tylko szkoda mi tej wielkiej nieobecnej - miłości. I niczym niewypełnionej pustki po niej. Za to sukces komercyjny gwarantowany.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji