Artykuły

Od Polańskiego do Lupy

Oni [Krzysztof Warlikowski i Grzegorz Jarzyna] są wnikliwi, przenikliwi, starają się dociec, jakie są relacje między ludźmi. I czy w istocie los, który nimi rządzi, jest wart pokazania - mówi ZYGMUNT MALANOWICZ, aktor TR Warszawa.

Wystąpił w kilkudziesięciu filmach. Zagrał u najlepszych reżyserów. Potem kino o nim zapomniało.

Andrzej (Leon Niemczyk), dziennikarz sportowy, i jego żona (Jolanta Umecka) wyjeżdżają na weekend na Mazury. Po drodze zabierają młodego autostopowicza (Zygmunt Malanowicz) i zapraszają go na swój jacht. Wkrótce pomiędzy mężczyznami dochodzi do rywalizacji. Andrzej chce zaimponować chłopakowi swą pozycją materialną, ten jednak drwi z niego, ośmieszając go przed Krystyną. W trakcie jednej ze sprzeczek chłopak wypada za burtę. Wszystko wskazuje na to, że utonął. Tak w kilku zdaniach można streścić kultowy film Romana Polańskiego.

Na ten właściwie bardzo kameralny obraz spadł deszcz nagród: FIPRESCI na MFF w Wenecji, Grand Prix na MFF w Prades, Nagroda Krytyki na MFF w Panamie, nominacja do Oscara dla najlepszego filmu zagranicznego. W Polsce wyświetlano go jednak w aurze skandalu. Zarzucano mu snobizm i powierzchowność, nie spodobał się Władysławowi Gomułce, zaś według Episkopatu "Nóż w wodzie" miał "wyraźną tendencję do usprawiedliwiania wolnej miłości".

Zygmunt Malanowicz występował w filmie Romana Polańskiego jeszcze jako student. Charakteryzowała go jasna czupryna. Jak mówi, na pomysł, aby zrobić z niego "świńskiego" blondyna, wpadł sam reżyser. - Taka była wtedy moda i taką miał wizję - stwierdza. - Potem, bodaj po roku, sam się zastanawiał i do końca nie wiedział, dlaczego kazał mi się ufarbować. Po zakończeniu zdjęć szybko wróciłem do naturalnej barwy.

Jak mówi, "Nóż w wodzie" nigdy się nie zestarzeje. - Bo zawsze, w każdej epoce, w każdym czasie, charaktery ludzkie się ścierają i walczą o prymat - dodaje.

Dzisiaj jego włosy są już siwe, ale czupryna wciąż bujna. Chodzi powoli, utyka.

- Mam skręconą nogę - wyjaśnia. - Założono mi specjalną obręcz.

Okazuje się, że do utrudniającej chodzenie dolegliwości przysłużyły się koty aktora. - Do najcięższych urazów dochodzi najczęściej właśnie w domu - zauważa. - Bo tam człowiek czuje się zazwyczaj bezpiecznie i po prostu nie uważa.

Na uwagę, że nie widać go w polskim kinie od co najmniej kilkunastu lat, odpowiada: - To się stało po polskiej transformacji. Wówczas zakończyło się wiele artystycznych życiorysów.

Aktor zauważa, że nie rozumie tej zawieruchy totalnej negacji tego, co było przedtem, że wszystko było niegodne.

- Bo my w tej niegodności żyliśmy - podkreśla - Ale z tego właśnie powodu narodziły się dziwne historie. I że nie mamy już np. Willas, a panią Dodę. Bo pani Doda ma prawo do kariery, do rozwoju talentu, ale myślę, że najważniejszy jest poziom. Tego, niestety, brakuje.

Zdaniem mojego rozmówcy, w odrodzonej Polsce zrodziła się propaganda sukcesu

na wzór amerykański. - Pojawiło się przekonanie, że to jedynie słuszna droga - mówi. - Każdy musi na to pracować. Ale w jaki sposób? Co jest normą? Ile człowiek musi spalić energii, aby ten sukces osiągnąć? I tu pojawia się pojęcie wartości. Tylko pytanie, jakiej? Bo co jest wartością? Będąc kiedyś w Nowym Jorku, zauważyłem na Brooklynie wielki baner z napisem: "Dolar to jest marzenie".

Pochodzi z Wileńszczyzny. Ma dwie starsze siostry. Ojciec był w AK. Nie wrócił. Kiedy miał sześć lat, przyjechał do Polski. W tzw. drugim transporcie w ramach repatriacji. Z matką i siostrami osiedlili się na Warmii. Szkołę podstawową i średnią skończył w Olsztynie.

Już jako mały chłopiec było oczarowany teatrem. Ale wcześniej było kino. To ono, jak mówi, stało się jego pierwszym i wielkim doznaniem. - Zafascynowało mnie absolutnie - opowiada. - Ruch na ekranie, to, że człowiek w tym jakby uczestniczy. Stałem się kinomanem. Chodziłem na niedzielne poranki, bo były tanie. Co ciekawe, królowały wówczas nie tylko filmy radzieckie, ale i amerykańskie.

Miłość do teatru przyszła nieco później. W rodzinie wpływ na to miała siostra ojca, Maria Malanowicz-Niedzielska, żona byłego posła, który subsydiował teatry ludowe. Była aktorką. - Bardzo utalentowaną - dodaje. - Grała w teatrze razem z Juliuszem Osterwą.

Zaczął chodzić do olsztyńskiego teatru. Ale tam, jak podkreśla, interesowało go coś innego niż pozostałych widzów.

- Coś, co było niesprecyzowane - tłumaczy. - Miałem uczucie, pragnienie, aby być jednym z tych, którzy tam występowali. Najbardziej fascynowała mnie scenografia i kostiumy. Wtedy na scenie królowała klasyka. To była fascynacja wzrokowa. A potem, z dorastaniem, pogląd na teatr, na literaturę zaczął się krystalizować. Więcej czytałem, częściej bywałem w teatrze. Stąd późniejsza decyzja. Dojrzała, absolutna. Wiedziałem, czego chcę.

Jeszcze będąc w szkole średniej, próbował zdawać egzaminy do szkół aktorskich w Warszawie i Krakowie. Niestety, bez powodzenia. Po maturze postanowił zatem spróbować w Łodzi. - Dostałem się za pierwszym razem - opowiada. - To był okres fuzji szkoły teatralnej ze szkołą filmową. Jej rektorem został prof. Jerzy Toeplitz. Na roku było nas 36. Niestety, większa część się wykruszyła i do dyplomu wytrwało zaledwie 13 osób.

Na początku studiów zagrał niewielką rolę ucznia w filmie Stanisława Różewicza "Miejsce na ziemi" oraz w etiudzie. Ale na trzecim roku wystąpił już u Polańskiego. - Zrobiłem ten film w wakacje - mówi z uśmiechem. - W innym przypadku nie miałbym czasu.

"Nóż w wodzie" realizowano na Mazurach. Wszystkim wydawało się, że skoro to taki kameralny film, to pewnie będzie go łatwo zrobić.

- Nie przewidzieliśmy jednak kaprysów pogody - tłumaczy. - Musieliśmy nabrać pokory wobec natury. Były spore opóźnienia w zdjęciach. Wówczas obowiązywała norma 30 metrów ekranowych dziennie. Ekranowych, nie bieżących. Należało zatem nakręcić znacznie więcej. A my czasem schodziliśmy z planu z trzema metrami ekranowymi.

Mówi, że rola w filmie Romana Polańskiego nie była łatwa, choć nie analizował

jej pod kątem stopnia trudności. - W ogóle daleki byłem od wszelakich analiz - zaznacza. - Ważne było, jak mam się zachować, starałem się poszukiwać pewnej prawdy.

Bo trudno było mówić wtedy o jakiejkolwiek sztuce aktorskiej. W "Nożu w wodzie" Zygmunt Malanowicz mówił głosem samego reżysera, Romana Polańskiego.

- Nawet gdybym chciał mówić sam, byłoby to niemożliwe. Bo i tak spóźniłem się na rozpoczęcie IV, dyplomowego roku. I przez ten film zostałem ze szkoły wyrzucony.

Na szczęście, do szkoły zaraz przyjęto go z powrotem. I to było dla niego najważniejsze. Uważał bowiem, że uczelnię należy ukończyć. - Wtedy myślałem, że dyplom jest potrzebny - mówi. - Dziś oczywiście mam inne zdanie, lecz wówczas człowiek był młody, naiwny i zbyt idealistycznie postrzegał świat. Ukończyłem zatem Państwową Wyższą Szkołę Teatralną i Filmową z tytułem magistra sztuki, który do niczego mi się nie przydał.

Nad pytaniem, czy rola w nagradzanym i wyróżnianym "Nożu w wodzie" miała wpływ na jego dalsze losy, dość długo się zastanawia. - Trudno to jednoznacznie określić - stwierdza. - Zaraz po tym filmie zagrałem w NRD-owskim obrazie "Nadzy wśród wilków", opowiadającym o życiu więźniów w obozie Buchenwald. Był to film skrojony na potrzeby socjalistycznego widzenia świata, choć robił go Frank Beyer, który był w opozycji do systemu. A potem miałem siedem lat przerwy. Dlaczego? Bo "Nóż w wodzie" nie spodobał się Władysławowi Gomułce. Znalazł się na cenzurze.

Zaraz po studiach związał się z Teatrem Lubuskim w Zielonej Górze, którym kierował Marek Okopiński. - Po roku razem z Markiem przenieśliśmy się do Teatru Dramatycznego w Poznaniu - mówi.

Po trzech latach pobytu w Poznaniu trafił do Nowej Huty, do Teatru Ludowego. Potem występował w łódzkim Teatrze Powszechnym. - Moje losy różnie się układały, grałem w różnych teatrach - wyjaśnia. - Moją siedmioletnią karencję filmową przerwał w zupełnie normalny sposób człowiek wielkiego formatu, czyli Andrzej Wajda. Zagrałem w "Polowaniu na muchy". Moim zdaniem, był to znakomity film, ale trochę za wcześnie zrobiony. Mam tu na myśli czas i polską rzeczywistość, w której żyliśmy. Myślowy chaos. Gdyby zrealizowano go później, z pewnością zebrałby mnóstwo nagród. A tak na festiwalu w Cannes nie odniósł żadnego sukcesu. Niestety, tamto społeczeństwo było dalekie od zrozumienia naszych paradoksów. To, co Wajda pokazał w tej niby-komedii, było irracjonalne.

Potem było już w miarę normalnie. Angażowano go do wielu filmów. Za ważne uważa "Trąd" Andrzeja Trzosa-Rastawieckiego i "Krajobraz po bitwie" Andrzeja Wajdy. - Tak naprawdę jednak nie przyzwyczajałem się do ról filmowych - przekonuje. - Dlatego też wielu z nich po prostu nie pamiętam. Czasem bywa i tak, że oglądam jakiś film w telewizji i sam się dziwię, że wystąpiłem w tym obrazie.

W okresie przełomu, do 1994 roku, sporo przebywał poza granicami kraju.

- Pracowałem na Wschodzie - wyjaśnia.

- Dla Mosfilmu i wytwórni białoruskiej. Sam także robiłem filmy, ale niestety, nie uznano ich w kraju za interesujące, więc niechętnie o tym rozmawiam.

W nowej Polsce, po 1989 roku, zagrał niewiele.

W kilku serialach i w "Tulipanach" Jacka Borcucha. - Młody reżyser uznał, że należy pokazać aktorów, którzy coś znaczyli w kinematografii - mówi. - To ładny film. I zauważony przez publiczność. Niestety, niedoceniony na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.

Przyznaje, że nie miał wielu propozycji filmowych. - Ale, jak zauważa, nie stanowił żadnej atrakcji dla różnych, w tym młodych reżyserów. - Powiem szczerze, że wcale mi tego nie brakowało - stwierdza.

- Zawsze miałem i mam świadomość, jaki zawód uprawiam i jakie on niesie ryzyko. Skoro mówi się, że aktor miewa swoje pięć minut, to ja miałem swoje pięć, potem nastąpiła przerwa i potem było kolejne pięć. W sumie więc w swoim życiu miałem aż dziesięć szczęśliwych minut. A może mnie po prostu nie lubią? - dodaje z nieukrywanym rozbawieniem.

Jego zdaniem, dzisiaj nagminnie pomniejsza się wartość człowieka, sprowadza się jego dorobek do rzeczy nieważnych. - Ja zawsze staram się oceniać pewne zdarzenia w obiektywny sposób - tłumaczy. - Zwykle mówię własnym głosem. Nie mogę przez pryzmat polityki negować rzeczy, które były dobre. Ale idąc takim tokiem rozumowania, należałoby skreślić całą ówczesną kinematografię. Wszak ona cała tkwiła w komunie.

Podkreśla, że trzeba jednak pamiętać, że miała ona swoje miejsce w kinematografii światowej. - Powstały dzieła, o które trudno pokusić się w dzisiejszych czasach

- przekonuje. - Obecnie często mówi się o upadku polskiego filmu, choć w tej kwestii również mam odmienne zdanie. Bo nowa myśl musi okrzepnąć, znaleźć swoje ujście, miejsce. Jest to okres intensywnych poszukiwań. Wiadomo, że słynna szkoła polska się już nie powtórzy, ale mimo mizernych dokonań, jej ślady w naszej kinematografii są dość widoczne. Dlatego więc nie przekreślajmy czegoś, co może się zdarzyć.

Aktor stanowczo zaprzecza, jakoby jego zniknięcie miało związek z wcześniejszą działalnością czy też z sympatyzowaniem ze "szturmowym oddziałem" polskiego nacjonalkomunizmu, czyli ze Zjednoczeniem Patriotycznym "Grunwald".

- Nigdy nie byłem związany z tą organizacją - zapewnia. - Grałem w różnych filmach Bohdana Poręby. I nie sądzę, aby mój udział był czymś skandalicznym i co najmniej niestosownym, jak to niektórzy tłumaczą.

Choć zabrakło ról filmowych, bez przerwy grał i wciąż występuje w teatrze. Najdłużej w stołecznym Teatrze Rozmaitości. Wcześniej przez kilka sezonów w Teatrze Dramatycznym. - Dlatego też nigdy nie miałem poczucia pustki, odtrącenia - podkreśla. - W końcu nie jestem amatorem. Poza tym, na moje szczęście, nigdy nie straciłem indywidualnego spojrzenia na to, co się dzieje. Pracuję w teatrze, gdzie mnie potrzebują. I nie muszę tęsknić za obiektywem kamery. Młodzi ludzie, którzy ten teatr prowadzą, uczniowie Krystiana Lupy, Grzegorz Jarzyna i Krzysztof Warlikowski, na swój sposób penetrują życie. Interesuje mnie ich myślenie o teatrze, który potrzebuje prawdy, który ma przeciwnika w tym chaosie pogmatwanych kulturowych wygibajców. Oni są wnikliwi, przenikliwi, starają się dociec, jakie są relacje między ludźmi. I czy w istocie los, który nimi rządzi, jest wart pokazania. Więc jeśli się tam znalazłem, to jest to

pewnego rodzaju szczęście.

W teatrze zagrał wiele wybitnych ról. Nie chce zdradzić, które uważa za najważniejsze. Zasłania się niepamięcią. Dopiero po chwili stwierdza: - Było kilka ważnych. "Bliźniacy z Wenecji" Carla Goldoniego, spektakl, w którym jeden aktor gra dwie role jednocześnie. Najpierw występowałem w tej sztuce w Teatrze Dramatycznym w Poznaniu, a później w Ludowym w Nowej Hucie. Były też role Szekspirowskie, u Czechowa, u Mrożka. W stołecznym Teatrze Dramatycznym mile wspominam rolę wujka Georga w "Wymazywaniu" Thomasa Bernharda w reżyserii Krystiana Lupy.

Obecnie występuje w pięciu spektaklach na scenie Teatru Rozmaitości.

- Tam jest bardzo silny zespół - mówi.

- Tak więc nawet najmniejsza rola ma swoją wagę, określone miejsce.

Gra u boku m.in. Magdaleny Cieleckiej, Stanisławy Celińskiej, Mai Ostaszewskiej, Jacka Poniedziałka, Andrzeja Chyry. W tej chwili w przygotowaniu są "Anioły w Ameryce", dyptyk dramatyczny Tony'ego Kushnera. Niebawem odbędzie się premiera tego spektaklu.

- Jedziemy też do Awinionu, na festiwal teatralny, co zresztą czynimy z każdym spektaklem wyreżyserowanym przez Krzyśka Warlikowskiego - podkreśla. - W ogóle często występujemy za granicą - w Europie, w USA.

Przyznaje, że dziś występy w teatrze nie dają finansowych kroci, lecz pozwalają na godne życie. Nie ukrywa, że wciąż jest rozpoznawany na ulicy. - Czasem bardzo się temu dziwię - stwierdza. - Niektórzy mówią nawet, że niewiele się zmieniłem. To miłe gesty, ale oczywiście w wykonaniu osób starszych, bo młodzi nie mają mnie z czym kojarzyć. I tak zaskakuje mnie to, że ktoś w ogóle mnie poznaje. Uważa się za człowieka spełnionego zawodowo. - Naprawdę trudno mi narzekać - zaznacza. - Bo jeśli nawet miałem przerwy w graniu na ekranie, to uznaję to jako kolej aktorskiego losu i nie ma nad czym biadolić. Mimo upływu lat, jestem dosyć aktywny i sądzę, że wiele ciekawych ról i wydarzeń przede mną. Mam bowiem pewien projekt, ale na razie jest zbyt wcześnie, aby o tym mówić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji