Artykuły

Lubię blichtr przyjemnej próżności

- Chciałbym więcej pograć przed kamerą, tym bardziej że mi się to spodobało ostatnimi laty. Moim zdaniem aktor powinien mieć w swoim życiu okresy miłości do różnych dziedzin aktorstwa - mówi warszawski aktor CEZARY ŻAK.

Odszedł pan w tym sezonie z warszawskiego Teatru Powszechnego. Dlaczego?

CEZARY ŻAK : Kiedy dowiedziałem się, że cały 2007 rok spędzę przed kamerą, chciałem wziąć w teatrze bezpłatny urlop, ale okazało się to niemożliwe ze względów administracyjnych. By móc grać przedstawienia, musiałem zwolnić się z etatu. Mam rok do namysłu, czy chcę wracać, tym bardziej że teraz w naszym teatrze wiele się zmienia, a w jakim kierunku - to później zobaczę. Poza tym przepracowałem w teatrze już 21 lat, zawsze grałem dużo i w końcu przyszło znużenie. Zresztą wiele propozycji filmowych uciekło mi przez to, że byłem na etacie.

Czy to znaczy, że filmowe propozycje są dla pana ważniejsze?

- Teraz tak. Chciałbym więcej pograć przed kamerą, tym bardziej że mi się to spodobało ostatnimi laty. Moim zdaniem aktor powinien mieć w swoim życiu okresy miłości do różnych dziedzin aktorstwa. A wszystkiego pogodzić się nie da, bo cierpi na tym albo teatr, albo film. Uważam, że przyszłością polskiego teatru są zespoły bez etatów. Dotychczasowy system przysparza dyrektorom teatrów wielu kłopotów przy układaniu planów repertuarowych. Ja się z tego wyrwałem i czuję się przyjemnie, niezwykle wolny.

Jest pan w bardzo dobrym okresie zawodowego życia, więc nie była to zbyt ryzykowna decyzja.

- Dlatego też zdecydowałem się na ten krok, choć nie ukrywam - bardzo długo się nad nim zastanawiałem.

A dla jakich propozycji zostawił pan teatr?

- W lutym zaczynam pracę nad "Hallo Hans". Podchodzę do tego projektu z duszą na ramieniu, bo mierzymy się z legendą "Allo, Allo", co będzie niezwykle trudne. Potem planowana jest praca nad trzecią serią "Rancza", a nieco później kinowy film fabularny z tego serialu. Mam też wstępną propozycję dużej roli w filmie kryminalnym. Do późnej jesieni będę bez przerwy na planie.

W tej chwili ma pan luksus wyboru, ale po studiach była sześcioletnia filmowa i teatralna dziura.

- Wychodziłem ze szkoły z etykietą zdolnego charakterystycznego aktora i wydawało mi się, że będę grał. Na etat do Współczesnego we Wrocławiu przyjął mnie dyrektor Kazimierz Braun, legenda tamtejszego teatru, ale potem zmieniło się szefostwo. Zagrałem Gucia w bajce - niezwykła przygoda - i w "Pannie Tutli Putli" działacza społecznego - odbyło się aż siedem przedstawień. I wtedy Tadeusz Drozda zaproponował mi występy na estradzie. Postanowiłem spróbować.

Warto było?

- Na pewno nauczyłem się nie bać publiczności, a to bardzo dużo. Estrada jest bardzo trudnym sprawdzianem -wymaga nieustannego doskonalenia się, zmian, znakomitego repertuaru. A ja nie mam świetnego repertuaru, więc jak występuję - dziś już niezwykle rzadko - to za każdym razem jest to dla mnie wielki stres.

Ale wytrzymał pan na estradzie aż cztery lata.

- No cóż, zaczęła się pierwsza popularność, choć jeszcze mikra. No i pieniądze. Za jeden koncert dostawałem tyle, ile wynosiła moja pensja w teatrze, a graliśmy w dwutygodniowej trasie około 40 koncertów. A do tego ten światek artystów estradowych, wojaże po najlepszych hotelach - to było coś dla młodego człowieka po szkole teatralnej. Tym bardziej że wciąż byłem zahukanym chłopcem z małego miasteczka. Ale w końcu, w 1990 roku zrozumiałem, że się nie rozwijam, że nie tędy droga. I postanowiłem wrócić do teatru.

A nie bał się pan, że po estradowym życiu powrót do teatru nie będzie łatwy?

- Młody człowiek nad takimi sprawami w ogóle się nie zastanawia. Ale rzeczywiście, nie było mi łatwo wrócić, bo dyrektor uważał mnie za estradowego szmirusa, który nagle chce wrócić do teatralnej świątyni. A potem dużo grałem i wiedziałem, że podjąłem dobrą decyzję. Upewniły mnie w tym nagrody za monodram "Kontrabasista". Poczułem się doceniony. Jednak coraz intensywniej myślałem o graniu w filmie. Aż wreszcie w 1995 roku znajomy kierownik produkcji namówił mnie na przyjazd doWarszawy. A ja, naiwny człowiek, tak po prostu uwierzyłem, że uda mi zrobić w Warszawie karierę. Dziś już bym tak łatwo nie uwierzył.

Kiedy stracił pan naiwność?

- Kilka lat temu, jak na dobre wszedłem w show-biznes, czyli gdy "Miodowe lata" były u szczytu popularności. Zacząłem obserwować mechanizmy napędzające tę maszynę i doszedłem do wniosku, że powinienem sam sobą sterować. W Polsce nie ma agencji aktorskiej z prawdziwego zdarzenia ani promocji pojedynczego aktora, bo w każdej agencji jest ich tłum. Na Zachodzie całe sztaby pracują nad jednym rokującym aktorem. A mnie zawsze mówiono, że ja rokuję.

Ale "Miodowe lata" wspomina pan z sentymentem.

- To był wtedy ewenement - sitcom rejestrowany z publicznością na żywo w teatrze. Środowisko i krytyka nas pieściła. Krystyna Janda śmiała się nawet, że jestem lepszy od Modrzejewskiej, bo mam co tydzień premierę, a ona je miała tylko co dwa tygodnie. Ale faktem jest, że po sześciu latach zrozumieliśmy z Arturem Barcisiem, że wystarczy. Widzom trzeba pokazywać się z różnych stron.

Traktuje pan swój zawód jako rzemiosło?

- Absolutnie tak. Jestem człowiekiem do wynajęcia. Nie mam i nigdy nie miałem poczucia misyjności aktorstwa. Już w stanie wojennym patrzyłem na swój zawód z lekkim przymrużeniem oka i nie podzielałem zapału kolegów z Teatru Współczesnego chcących walczyć. Uważałem, że to nie jest nasza rola i znacznie lepiej będzie, jak zrobimy dobre przedstawienie szekspirowskie. Byłem przekonany, że ono więcej dałoby ludziom niż msze w kościołach, na których recytowalibyśmy Słowackiego. Nigdy nie brałem udziału w politycznych spędach, wiedziałem, że to nie jest moja droga.

Czy wraz z rosnącą popularnością odczuł pan ubywanie kolegów?

- Absolutnie tak. Zresztą w tym zawodzie w ogóle nie ma prawdziwych przyjaźni. Z wieloma kolegami aktorami rozmawiałem na ten temat i wszyscy się do tego przyznają. Mam za to niemało przyjaciół lekarzy, z którymi świetnie się rozumiemy. Żałuję, że nie zostałem jednym z nich, bo byłbym chyba niezłym fachowcem.

Ale nie zdawał pan na medycynę, tylko na romanistykę, zresztą bez powodzenia.

- Bo byłem głupi i nie uczyłem się dostatecznie chemii i fizyki. Ale zrozumiałem to dopiero po wielu latach. Z moją teściową, która jest lekarzem, często omawiamy rozmaite, pasjonujące medyczne zagadnienia.

To ciekawe, że wielu aktorów przyznaje się do takich zamiłowań.

- Może dlatego, że to w pewnym sensie pokrewne zajęcia - aktorzy leczą dusze, a lekarze ciała. Jedni i drudzy piją równie dużo alkoholu - żeby coś w sobie złamać, o czymś zapomnieć. I podobna jest skala stresu.

Dlaczego uprawia pan swój zawód?

- A czym miałbym się dziś zajmować? Choć ostatnio zająłem się też troszeczkę biznesem, zostałem współwłaścicielem szkoły językowej Centrum Edukacji Europejczyk w Gliwicach, którą prowadzi moja kuzynka. Istnieje dopiero trzy czy cztery lata, ale o dziwo - zaczęła nawet przynosić jakieś dochody. Ale nie wiem, czy biznesem mógłbym się zająć tak naprawdę. Aktorstwo jest jednak bardzo pociągające, bo towarzyszy mu blichtr przyjemnej próżności. A aktor, który już "polizał" popularności i pieniędzy - to za nic z tego nie zrezygnuje.

Czy jest reżyser, dla którego wróciłby pan do teatru?

- Tak, dla Piotra Cieplaka. Bardzo bym też chciał spotkać się kiedyś z Jerzym Jarockim. Takich reżyserów jak on, którzy potrafią "przeorać" aktorów, jest coraz mniej. Na młodych trudno liczyć, z kilkoma pracowałem w teatrze. Oni przeważnie chcą inscenizować, koniecznie muszą realizować teatr totalny. Bardzo często światło jest dla nich ważniejsze niż to, co się dzieje na scenie.

Czeka pan na konkretne role?

- W teatrze chciałbym zagrać w całym repertuarze szekspirowskim, jestem w najlepszym wieku do mierzenia się z nim. Bardzo chciałbym też coraz wyraźniej uciekać od komediowego wizerunku, i mam nadzieję, że film "Twierdza szyfrów" będzie taką pierwszą poważną próbą. W tym filmie jestem istotnie zmieniony zewnętrznie i mam nadzieję - wewnętrznie też. Reżyser mówi, że publiczność się załamie, kiedy mnie zobaczy.

Podoba się panu polskie kino?

- Chodzę namiętnie na polskie filmy. Na szczęście zdarzają się takie perły, jak "Mój Nikifor", "Dług", "Pręgi". Ale to rodzynki z powstających kilkudziesięciu filmów rocznie. Komedie są beznadziejne, a scenariusze kiepskie. No i nie ma nic gorszego niż aktor, który stara się rozśmieszyć, grając w komedii, by nadrobić niedostatki scenariusza. Wtedy po prostu się wygłupia, a nie gra roli.

Cezary Żak w tym tygodniu w serialu "Ranczo" (TVP 1, niedziela, godz. 20.15) i filmie "Czeka na nas świat" (Canal+, poniedziałek, godz. 23.45)

***

Urodził się w Brzegu, w 1985 roku ukończył wrocławską PWST. Po jej ukończeniu przez cztery lata występował na estradzie, ale powrócił na deski teatralne. W 1994 roku otrzymał wyróżnienie za kreację w monodramie "Kontrabasista" Patricka Suskinda, w reż. Andrzeja Bubienia, podczas XXVIII Ogólnopolskiego Festiwalu Teatrów Jednego Aktora w Toruniu. Grał w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu, Teatrze im. Norwida w Jeleniej Górze i aż do tego sezonu w Powszechnym w Warszawie. Teatr uważa za bardzo ważne miejsce dla aktora, które stale pozwala mu się uczyć zawodu. W filmie zadebiutował w 1993 roku epizodyczną rolą w"Czterdziestolatku. 20 lat później" jako szofer Karwowskiego. Szeroka publiczność poznała go i polubiła w roli Karola Krawczyka, tramwajarza w sitcomie "Miodowe lata". W "Zemście" w reżyserii Andrzeja Wajdy zagrał Perełkę, kuchmistrza Cześnika. W "Sensacjach XX wieku" Bogusława Wołoszańskiego wcielił się w postać Goeringa, aw"Tajemnicy twierdzy szyfrów" Adka Drabińskiego wykreował Sauera, gestapowca i komendanta obozu pracy. W chętnie oglądanym serialu "Ranczo" widzowie poznali jego szerokie możliwości aktorskie, gdy wystąpił w podwójnej roli braci - księdza i wójta.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji