Artykuły

"Osaczeni" - bezgłośny krzyk...

"Osaczeni" w reż. Małgorzaty Bogajewskiej w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Pisze Michał Lenarciński w Dzienniku Łódzkim.

Czy w Polsce może interesować nas opowieść o tym, jak dwudziestoparoletni chłopak nie jest w stanie wyrwać się z wojennego koszmaru, i - już w cywilu - posługuje się obłędnie okrutną filozofią nie wojny, a zbrodni? Może? Wiele zależy od tego, jaki kształt będzie miała sceniczna interpretacja.

"Osaczeni" Władimira Zujewa to dramat nieroszczący sobie pretensji do bycia uniwersalnym, choć -gdyby go Zujew lepiej napisał - kto wie, może mówiłby dobitniej o ludzkiej konstrukcji, niż tylko o traumie rosyjskiego żołnierza, który służył w Czeczenii.

W łódzkim Teatrze im. Jaracza reżyserująca "Osaczonych" Małgorzata Bogajewska postawiła na naturalizm. Okrutny Wesoły (ekspresyjny z przekroczeniem granic Kamil Maćkowiak) odwiedza przyjaciela Łarika (prostacki, a zarazem refleksyjny i delikatny Sambor Czarnota), by wyrzucić z siebie wszystkie lęki. Obaj piją do nieprzytomności, tarzając się po podłodze, zwierając w - nie zawsze walecznych - uściskach.

Alkohol jednak nie pozwala zapomnieć, przeciwnie, wywołuje coraz to nowe upiory przeszłości. Ale nie da się nimi obłaskawić zła, nie sposób jest uwolnić od siebie zdeformowanej psychicznie ofiary wojny. Wesoły, być może chcąc zagłuszyć sumienie, wyrusza na pijacką szarżę: znów coś kradnie, znów rani, a może i zabija. Choć wrócił z wojny, wciąż walczy. Tu, jak i tam, bez sensu.

Dramat wstępuje na inny poziom, uzupełniony przez Zujewa pierwiastkiem metafizycznym. Oto w pijanej świadomości Wesołego odżywa Jim, zabity przez Czeczenów żołnierz, który był jego idolem. Związek emocjonalny pomiędzy tymi dwoma jest silniejszy od śmierci i od strachu. Silniejszy od samego Wesołego. Takie uzależnienie jest śmiertelne. Łarik, ubogi alkoholik, niewiele z tego rozumie, Wesołego przyjmuje, bo się go boi, a wojna i świat są nie na jego wyobraźnię.

Może Zujew napisał dramat pacyfistyczny, może psychologiczny, a może jedno i drugie? Pod naporem reżyserii nie sposób tego dociec. Bogajewska, jakby nie wierząc w teatr, wprowadza na scenę artylerię filmową - wszystko musi być naprawdę: ziemia z grobu do jedzenia oraz mazania twarzy, woda ze zlewu, z miednicy, z deszczu (naprawdę pada), ślina z ust i do ust, błoto we włosach, oczach, na ciele.

Kusi Bogajewską obnażenie bohaterów, w wybranej konwencji zupełnie na miejscu, ale tego kroku już Bogajewska nie robi. Zatrzymuje ją też postać Jima, którego demonicznej siły nie uwiarygodnia. Zło grane przez Dobromira Dymeckiego jest miłe i ciepłe, dlatego nikt nie wierzy, że Jim finezyjnie i z uśmiechem torturuje i zabija. Jak zatem mógł imponować szalonemu Wesołemu?

Gdyby Bogajewska zaufała sile napisanych słów, wydobyła znaczenia, zamiast kreować zbędny świat, przedstawienie przemawiałoby nieporównanie mocniej. A tak, ogląda się je "przez szybę", znajdując czas na zastanowienie, ile razy jeszcze Maćkowiak rzuci się gwałtownie na plecy, jak długo Czarnota wytrzyma z głową w wodzie, jak wielką garścią ziemi sypną sobie w oczy, jak mocno naplują w twarz.

Nie umiem oprzeć się wrażeniu, że reżyserka i aktorzy wykonali olbrzymią pracę - dającą jak najlepsze warsztatowe rekomendacje zawodowe - niekoniecznie potrzebnie. Warto pamiętać, że zwykle słowa wypowiadane ciszej mówią dobitniej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji