Koniunktura - za jednego trupa
{#au#20}Dürrenmatt{/#} był dramaturgiem, który wierzył w widza i jego inteligencję. Mówił: "Widz chce sam wszystko domyśleć do końca, chce mieć możliwość własnej oceny". Twierdził w dodatku, że teatr jest sztuką, "która jest i która musi być zawsze aktualna". Uważał, że w teatrze "wszystko dzieje się teraz" i "musi być zrozumiałe". Z tych dwóch twierdzeń reżyser warszawskiego przedstawienia "Wizyty starszej pani", Wojciech Adamczyk wybrał dość niekonsekwentnie aktualność. Credo Dürrenmatta-dramaturga wydaje się dość obce temu, co przez lata nosiło się w polskim teatrze, dość niechętnym prostocie i zrozumiałości. Kochaliśmy wielkiego Szwajcara w burzliwych latach popaździernikowej odwilży, gdy jego śmiech uchodził za awangardowy i zaangażowany jednocześnie. Zawsze można było przecież twierdzić, że bohaterka "Wizyty", Klara jest uosobieniem drapieżnego powojennego kapitalizmu, który niszczy człowieczeństwo. Potem umiarkowanie groteskowe komedie i śmieszne tragedie Dürrenmatta wydały się zbyt fabularne, dydaktyczne, nieatrakcyjne formalnie. Ich związek z rzeczywistością konkretną i rozpoznawalną nużył, a humor i ironia przestały przerażać. "Fizycy" i "Romulus" (a nawet "Wizyta") powoli zniknęły ze sceny. Wszystkie dramaty Dürrenmatta wymagały wielkiego aktorstwa, więc ich inscenizacje łączyły się z ryzykiem artystycznym. Nie każdy zespół mógł sobie pozwolić na ich granie.
Piętnasta polska inscenizacja "Wizyty starszej pani" na deskach Teatru Współczesnego nie wydaje się znakiem powrotu prawdziwego zainteresowania szwajcarskim dramaturgiem. Sztukę wystawiono raczej po to, aby popisać się znakomitym zespołem, wzruszyć i rozbawić publiczność. Powód to taki dobry, jak każdy inny, ale "Wizyta" przemieniła się z dramatu w monodramat za sprawą Mai Komorowskiej.
Reżyser Wojciech Adamczyk nie musiał wcale bardzo zmieniać tekstu. Wystarczyło, że pozwolił na rozszczepienie dramatu Klary Zachanassian i dramatu miasteczka Güllen, które w zamyśle pisarza tworzyły całość.
Maja Komorowska zagrała monodram, ponieważ ona jedna grała żywą, zmieniającą się postać. Mieszkańcy Güllen byli tylko szarym tłem, marionetkami, którymi się posłużyła jako narzędziem zemsty. Klara Zachanassian Komorowskiej przybywa do kołtuńskiego, wygłodniałego miasteczka Güllen nie po to, aby za swoje miliardy kupić sprawiedliwość. Zjawia się tam, żeby opowiedzieć o sobie, zagrać z czułością i dystansem wielki dramat swojego życia, przypomnieć młodość, ekshumować martwą, zatrutą miłość. Przychodzi, aby zadać cierpienie tym, przez których cierpiała, zażądać głowy wiarołomnego kochanka. Chce udowodnić temu światu nikczemność, podłość, obłudę, odegrać się za poniewierkę. Klara Zachanassian Komorowskiej jest piękną damą. Prawda, nieco ekscentryczną i grubiańską, gdy spotyka spsiałych prześladowców. Częściej jednak bywa delikatna i poetycka, z lubością wspomina miłosną pożogę. Zastanawia się nad złem w sobie i karmi to zło. Nie jest Mojrą, przychodzi z piekła zdradzonych kobiet i choć kpi już z siwego, śmiesznego uwodziciela, choć go nienawidzi, nadal jeszcze kocha - kocha przynajmniej wspomnienie. Powściągliwość, z jaką mówi o śmierci dziecka, o podstawionych świadkach-krzywoprzysiężcach skrywa ból wciąż żywy. Komorowska nie boi się melodramatu, wie, że jest heroiną historii miłosnej w nieco starym stylu. Jej chora ambicja, jej nienawiść, zacięte pragnienie oddania światu ząb za ząb, raz za raz, nieszczęście za nieszczęście nie są melodramatyczne. Są straszne i prawdziwe.
Dürrenmatt nie napisał oczywiście tragedii o uwiedzionej kobiecie, która niszczy świat, ponieważ mężczyzna ją oszukał i upokorzył, udowodnił, że nie ma prawdy, moralności i wierności. A jednak Komorowska taką tragedię, no, może tragikomedię, gra. Na przemian szydercza i czuła, pewna siebie i zagubiona, wie tylko jedno na pewno - potrzebuje rewanżu. Nawet nijakość i śmieszność Illa, wyleniałego uwodziciela (Wiesław Michnikowski) nie budzi jej litości, nie uśmierza jej nienawiści. Gdyby przedstawienie ograniczyć do tego monodramatu, nie byłby to może Dürrenmatt, ale pozostałby na pocieszenie dobry spektakl. Dürrenmattowskich rozważań o moralności, sprawiedliwości i ekonomii nie udało się przecież z "Wizyty" wyeliminować. Banalny dramat miłosny Klarci, co została milionerką, a nigdy nie była szczęśliwa, to nie epizod z "Dynastii". Przeto w przedstawieniu Teatru Współczesnego osadzony jest on w świecie socjologicznie określonej biedy. Ten świat zamieszkują manekiny pozbawionych wyrazu, groźnych i zrozpaczonych biedaków. Za dobre buty, dobre auta, dobre żarcie zabijają. Oczywiście w glorii prawa i poczuciu wyższej konieczności życiowej. Klara Z. jest damą z innej epoki i zależy jej przynajmniej na miłosnej sprawiedliwości. Mały biznes nie zna innych wartości, jak coraz większe pieniądze. Innego szczęścia, jak coraz lepsze kiecki i lodówki. Chora z miłości i nienawiści Klara wygrywa moralnie ten pojedynek i łatwo udowadnia gülleńczykom szmatławość.
Chociaż scenograf ubrał gülleńczyków w stroje z lat ostatnich i mrugał do widowni znacząco okiem, straszne zagubienie małych ludzkich kukiełek w świecie wielkich pieniędzy najwyraźniej nie przeraziło nikogo. Błąd jest łatwy do nazwania. Reżyser nie zdołał ustalić proporcji między historią prawdziwą miłości Klary a historią ekonomicznego upadku i wzrostu miasteczka Güllen. To, że gülleńczycy zabili dla pieniędzy starego Illa mniej wstrząsa niż fakt, że stara dama cierpi z powodu niegodnego kochanka. Oczywiście to jest zły Dürrenmatt, choć osłodzony bardzo dobrą rolą Komorowskiej, która rozsadza nijakie aktorsko przedstawienie. A przecież można by, a nawet trzeba dramat Klary wmontować w inny, obecny w "Wizycie" dramat groteskowych ludzi, którzy z ekonomicznej koniunktury uczynili bóstwo. Tylko wtedy należałoby koniecznie uwierzyć w to, że kukły i manekiny też mają dusze.