Artykuły

Treliński: Od Polski nie ucieknę

W naszym kraju wszystko stało się polityką. W operze, w tym całkowicie sztucznym świecie opartym na umowności, w którym najprostszą czynność staje się pretekstem do zaśpiewania arii, znalazłem azyl. Reżyserując "Cyganerię", nie muszę się opowiadać za Platformą czy PiS, za to mogę stanąć po stronie człowieka, jego racji i uczuć - mówi reżyser Mariusz Treliński.

Przeszło pół roku temu minister kultury Kazimierz Ujazdowski (PiS) i dyrektor naczelny Opery Narodowej Janusz Pietkiewicz arogancko pozbyli się reżysera Mariusza Trelińskiego, ówczesnego dyrektora artystycznego Opery. Jednak widzowie oraz środowisko muzyczne i teatralne popierają artystę. Treliński został ostatnio Człowiekiem Roku i laureatem podwójnej nagrody "Gazety Co Jest Grane" - Wdecha 2006, którą otrzymał od dziennikarzy i od publiczności. Wcześniej został laureatem nagrody miesięcznika "Teatr" im. Konrada Swinarskiego. Anna S. Dębowska: Odczuwa Pan satysfakcję? Mariusz Treliński, reżyser: Raczej gorzką. Nie pragnę rewanżu, nie chcę też komentować tego, co się teraz dzieje w Teatrze Wielkim. Natomiast bawi mnie paradoks, że po tym, jak odwołano mnie ze stanowiska dyrektora artystycznego Opery Narodowej i moje zamierzenia legły w gruzach, prawie zaraz popłynęły w moim kierunku wyrazy uznania, propozycje reżyserskie oraz zaproszenie do objęcia stanowiska dyrektora artystycznego Opery w Krakowie, a ostatnio w Gdańsku. Mam tym większe poczucie absurdu, bo jeśli to, co udało mi się zrobić w Warszawie, było tak dobre, to dlaczego minister kultury mnie zwolnił?

Jakie ma Pan teraz plany?

- Rozpocząłem właśnie próby do nowej wersji "Króla Rogera" Karola Szymanowskiego w Operze Wrocławskiej. Będę reżyserować "Borysa Godunowa" w Wilnie i "Butterfly" w Tel Awiwie. Moja "La Boheme" otworzy sezon w Operze w Waszyngtonie, wznawiam też "Don Giovanniego" w Los Angeles. We Frankfurcie zrealizuję "Burzę", współczesną operę Thomasa Adesa, a w Bratysławie "Orfeusza i Eurydykę". To plany na najbliższe półtora roku.

A w Warszawie? Na jakim etapie są teraz rozmowy z Januszem Pietkiewiczem, dyrektorem naczelnym Opery Narodowej, w sprawie Pana współpracy z tą sceną?

- Ostatecznie ustaliliśmy, że warszawska premiera "Orfeusza i Eurydyki" przesunie się jeszcze o blisko rok. Zrealizuję ją na przełomie 2008 i 2009 roku. Od dyrektora Pietkiewicza otrzymałem zapewnienie, że nikt nie będzie chciał wpływać na moją koncepcję. Realizacja ta była planowana jeszcze w okresie mojej dyrekcji. Miała być dość śmiałym eksperymentem poszukującym przyszłości gatunku. Jej forma jest swoistym skrzyżowaniem opery i kina pozwalającym odbyć sceniczną podróż w głąb ludzkiego umysłu.

Dziwnie się złożyło, że pracuje Pan wszędzie, tylko nie w swoim rodzinnym mieście.

- Jeśli zamierzam jeszcze współpracować z Operą Narodową po tym wszystkim, co mnie tu ostatnio spotkało, to ze względu na warszawską publiczność. Zżyłem się z nią przez te dziewięć lat, od kiedy debiutowałem w Operze, i nie chcę tracić z nią kontaktu, bo wiem, że to są ludzie, którzy we mnie wierzą. Bardzo ważne jest dla mnie to, że mogę prowadzić dialog z ludźmi, którzy mówią tym samym językiem.

Warszawscy odbiorcy sztuki nie są zachowawczy, zamknięci?

- To nonsens. Udało mi się obalić parę absurdalnych przesądów, którym hołdowali poprzedni dyrektorzy - że w warszawskiej Operze nie można grać trudnej muzyki, bo ludzie tego nie zrozumieją. Że warszawska publiczność najchętniej chodzi na to, co już dobrze zna, czyli XIX-wieczną operę włoską, Verdiego i Pucciniego, że nie zaakceptuje opery XX-wiecznej, Brittena, Janaczka, Berga, a wszelka awangarda jest jej obca. I nie grano tego, skazując Warszawę na prowincjonalizm. Udało mi się pokazać, że nie jesteśmy mniej wyrafinowani czy dojrzali niż Francuzi czy Niemcy. Warszawie potrzebna jest duża scena operowa ze zróżnicowanym repertuarem, na której jest miejsce dla repertuaru popularnego i np. dla "Wozzecka" Berga w reż. Warlikowskiego, oraz scena czysto eksperymentalna. Taki był cykl "Terytoria", w którym udało nam się zrobić kilka polskich debiutów.

Co jeszcze uważa Pan za swój sukces?

- Zaprosiłem silne, całkowicie różne osobowości twórcze. Gdy na jednej scenie spotkali się Freyer, Warlikowski, Domingo, Minkowski i Kylian, powstał ożywczy artystyczny ferment, ludziom dało to do myślenia.

Wcześniej opera uważana była z sztukę skostniałą, do której nie warto było iść, bo nic się tam nie działo. Okazało się, że może prowokować dyskusję, mówić o sprawach uniwersalnych i budzić emocje, mogą się o nią toczyć boje. Głosowanie, które spowodowało, że dostałem nagrodę Człowieka Roku, jest w istocie wygraną opery przed tak modnymi dziedzinami, jak kino czy muzyka rockowa.

Moje propozycje padły na podatny grunt, bo mamy wrażliwą, chłonną publiczność.

Jeśli jest jakaś skaza prowincjonalizmu, to raczej w tych, którzy decydują o programie. Kultura w Polsce jest dziś rozdarta między komercją i polityką. Ta ostatnia ze swoją ideologią wkracza do sztuki i dokonuje fałszywych wyborów, bo żąda opowiedzenia się kto z nami, kto przeciwko nam, a nie kto jest dobrym artystą. Rzadko bywa nim apologeta konkretnej władzy.

Kiedy wraca Pan do Warszawy i ogląda to miasto, co Pan o nim myśli?

- Uderza mnie jej brzydota, ale również wielka energia wewnętrzna w ludziach, jakaś niezwykła potencja tego miejsca.

A jednak muszę przyznać, że po tym, co się wydarzyło, mam mieszane uczucia wobec Polski. Ciągle wydaje mi się, że to kraj nieograniczonych możliwości, i ciągle jestem przywoływany do porządku, że jednak tak nie jest. Ale nie tracę wiary. Fantastyczne, że panuje tu ferment artystyczny, nie mam wątpliwości, że np. teatr polski jest teraz potęgą. Polska nie jest krajem drugorzędnym, skazanym na wzorowanie się, stać ją na własny głos i styl.

Nasza publiczność jest jedną z ostatnich publiczności na świecie, która czegoś się domaga, chce rozmawiać o sensie życia.

Żałuję, że zapał i działanie dziesiątków ludzi często się tu marnuje, rozbija o mur trudności stawiany przez polityków i urzędników, całą tę biurokratyczno-doktrynerską machinę. Bo ciągle jest tu upiorna niemoc, wszystko, obojętnie czy w sztuce, czy w gospodarce, obracane jest wniwecz przez absurdalne ruchy decydentów. To, co może stać się powodem do dumy Polaków, staje się powodem do wstydu. To jest nasza narodowa schizofrenia.

To cud, że pomimo iż Polacy nawzajem psują sobie szyki, ten kraj ciągle zaskakuje świeżością i ma tak niesamowitą siłę.

Jak widzą aferę wokół Pana zwolnienia Pana partnerzy na Zachodzie, np. Placido Domingo?

- Mają wrażenie, że panuje tu chaos. Na Zachodzie jest nie do pomyślenia powoływanie dyrektora na miesiąc przed rozpoczęciem sezonu, jak to miało miejsce w przypadku Pietkiewicza. Wtedy nie można już nic zrobić i sezon jest pusty. W zachodnich teatrach operowych planuje się o kilka sezonów naprzód. U nas to jest niemożliwe, stąd wrażenie, że wszystko tu stoi na głowie.

Zabawne, że ten bałagan jednak nas jakoś ratuje, bo co prawda w tej chwili nasila się dogmatyzm i jednostronne widzenie świata w barwach narodowych, ale ponieważ nikt tu nad niczym do końca nie panuje, możliwe są tak śmiałe obyczajowo sztuki, jak najnowsza premiera Warlikowskiego "Anioły w Ameryce" w Teatrze Rozmaitości (śmiech).

Przed ośmiu laty zajął się operą, w powszechnym mniemaniu sztuką dla wąskiego i malejącego grona osób. Była to dla Pana szansa na nowym polu, ale chyba i ryzyko artystyczne?

- Nie chcę tworzyć dla szerokiej publiczności. Nie wierzę, że sztuka powinna za wszelką cenę trafiać pod strzechy. Elitarność jest w jakiejś mierze wyznacznikiem jakości. Od filmu nie odszedłem, mam w przyszłorocznych planach nakręcenie filmu operowego opartego na "Don Giovannim" Mozarta. Zadyryguje Marc Minkowski.

Przyciągnęła mnie do niej muzyka, która zawsze była dla mnie drogowskazem w pracy nad filmami, decydowała o ich kształcie, rytmie i formie. W operze fascynuje mnie jej długowieczność i niezwykle wyraziste operowanie formą.

Jeszcze w liceum napisałem manifest artystyczny, w którym opowiadałem się za światem wykreowanym. Uważałem, że ludzie sztuki powinni stać z dala od doraźności, od politycznego zgiełku, tworzyć świat będący echem rzeczywistości, jej przetworzeniem, a nie lustrzanym odbiciem.

Niestety, w naszym kraju wszystko stało się polityką. W operze, w tym całkowicie sztucznym świecie opartym na umowności, w którym najprostszą czynność staje się pretekstem do zaśpiewania arii, znalazłem azyl. Reżyserując "Cyganerię", nie muszę się opowiadać za Platformą czy PiS, za to mogę stanąć po stronie człowieka, jego racji i uczuć.

A jednak polityka dotarła i do opery. Nie myślał Pan o emigracji, żeby mieć święty spokój od konfliktów w Polsce?

- Kiedyś o to samo pytano Wajdę w czasach komunizmu, na co dopowiedział żartem: "Dlaczego ja mam emigrować, niech oni emigrują". To jest mój kraj. Prawdę mówiąc, moja sytuacja jest dość luksusowa. Jedną nogą jestem za granicą i mogę patrzeć na to, co tu się dzieje z dystansu. Ta furtka się zamknęła, poszedłem innym torem. Gorzej mają ci, którym knebluje się usta, a którzy nie mają szansy wyboru.

- Nie. Jestem stąd, myślę Polską, kiedy robię przedstawienia. I coraz silniej odczuwam, że jesteśmy krajem o bardzo silnej osobowości. Chęć wyrzeczenia się polskości jest dla mnie przejawem naszego najgłębszego kompleksu, dojmującego wstydu, że jesteśmy krajem skazanym na drugorzędność.

Po premierze "Andrea Chenier" w Waszyngtonie zachodni krytycy napisali, że reżyser pochodzi z kraju ciężko doświadczonego przez historię, i że to przedstawienie jest bardzo polskie, bo wyraża nieufność wobec wszelkich haseł i ideologii. Konfrontacja ze światem często pozwala nam zrozumieć, kim jesteśmy.

Otrzymał Pan Nagrodę im. Konrada Swinarskiego, dla jednych klasyka teatru, dla drugich jego wielkiego prowokatora, który na polskość patrzył bardzo krytycznie. Cieszy Pana ta nagroda, a także to, że wdowa po reżyserze Barbara Witek-Swinarska właśnie Panu przekazała część pamiątek po nim?

- Swinarski widział polskie społeczeństwo z niezwykłą ostrością, nie przestając być patriotą. Choć afirmował polskość, jego myślenie było całkowicie pozbawione ksenofobii, piętnował też nasze wady. Takie podejście jest antidotum na tkwiący w nas głęboko syndrom, który dziś jeszcze bardziej utrwalamy: że polskie jest tylko to, co archaicznie tradycyjne, że mamy wybór tylko między tradycjonalizmem a awangardowością, a gdy wybieramy to drugie, rzekomo automatycznie wyrzekamy się polskości.

Dla mnie archetypem polskości, jej znakiem rozpoznawczym jest Chopin grany przez Artura Rubinsteina, ale jak to możliwe, skoro Rubinstein był Żydem? W ksenofobicznym podejściu do rzeczywistości są to rzeczy nie do pogodzenia i właśnie dlatego jest to myślenie absurdalne, polegające na stawianiu sztucznych granic. Dziś mamy tendencję, żeby zamykać się przed światem, bo sądzimy, że w ten sposób ocalimy nasz narodowy charakter. Tymczasem tylko otwierając się całkowicie na świat, na Europę, można pozostać sobą. Swinarski jest dla mnie patronem tego myślenia.

Drugi raz zabiera się Pan za "Króla Rogera". Chyba nie tylko ze względu na Rok Szymanowskiego. Co Pana fascynuje w tej operze?

- To jest dla mnie najważniejsze polskie dzieło, u nas nie wiedzieć czemu niedocenione.

Kiedy mówię za granicą, że jestem z Polski, ludzie uśmiechają się i mówią: "Szymanowski". Kiedy wracam do kraju, słyszę tylko "Moniuszko".

"Król Roger" to dzieło w pełni nowoczesne, ponadczasowe, mimo że powstało w gorącym czasie I wojny światowej. Jest to utwór wieloznaczny, tajemniczy, pozwalający na różne interpretacje. Od momentu, kiedy zrobiłem swojego pierwszego "Rogera" w Warszawie, czyli sześć lat temu, nikt po niego nie sięgnął. Dlatego chcę zrealizować go drugi raz, ale pokazać całkowicie inaczej, bardziej realistycznie, jako historię człowieka, który traci wszystko, ale odzyskuje człowieczeństwo. Premiera 30 marca.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji