Artykuły

Waldemar Zawodziński twórca intrygujący

WALDEMAR ZAWODZIŃSKI reżyserią i scenografią teatralną zajmuje się równolegle. Uważa, że są to dziedziny, które wzajemnie się uzupełniają. Jako dyrektor artystyczny do współpracy zaprasza reżyserów, którzy umieją pracować z aktorem (to według niego główne kryterium).

Waldemar Zawodziński, wybitny reżyser teatralny, operowy i scenograf, od lat należy do ścisłej czołówki najwybitniejszych twórców teatralnych w Polsce. Na co dzień jest dyrektorem artystycznym Teatru im. S. Jaracza w Łodzi. W ubiegłą sobotę zaprezentował swoją najnowszą realizację teatralną - "Ślub" Witolda Gombrowicza - i jak zwykle zaintrygował widzów.

O tym, że twórca konsekwentnie prowadzi własną politykę artystyczną i repertuarową w Teatrze im. S. Jaracza, wiemy od czasu, gdy objął w nim funkcję dyrektora artystycznego w 1992 roku. Laureat wielu prestiżowych nagród (Złote Maski 1994, 1998, 1999, 2000, 2002, 2003, Nagroda Ministra Kultury i Sztuki w dziedzinie teatru za 1998 rok, Srebrna Łódka, Złoty Krzyż Zasługi, Nagroda Prezesa ZASP-u, Zasłużony Działacz Kultury). Z powodzeniem reżyseruje w innych teatrach dramatycznych i operowych w kraju i za granicą. Jest autorem imponującej scenografii do wielkich widowisk operowych na ogromnych przestrzeniach we Wrocławiu.

Miał zostać skrzypkiem

Przede wszystkim myślał o tym, żeby zostać skrzypkiem i stąd jego pasje muzyczne, ale w Bełchatowie, gdzie mieszkał, nie było szkoły muzycznej. Równolegle miał inną pasję - rysował i malował, bawił się w teatrzyki, dla których jako mały chłopiec projektował stroje, a także występował w nich jako aktor. W łódzkim Liceum Plastycznym prowadził też kabaret. Po maturze dość poważnie myślał o scenografii i zdał do PWSSP w Łodzi, po pierwszym roku studiów zdawał na reżyserię filmową do PWSFTv i T w Łodzi, jednak w trakcie egzaminów rozchorował się i ich nie dokończył. Ale ponieważ bardziej interesował go teatr i opera, nie zdawał tam po raz drugi. Po magisterium na PWSSP zdał na reżyserię w PWST w Krakowie. Uczyli go najwybitniejsi, mądrzy twórcy i pedagodzy teatralni. Teatr wydawał mu się bardzo interdyscyplinarny, co budziło jego ciekawość. Był dla niego miejscem wyjątkowym. Niektóre sztuki oglądał wielokrotnie. Wychował się na teatrze Kazimierza Dejmka, którego niektóre przedstawienia znał na pamięć. W równym stopniu fascynowała go opera. Tuż po reżyserskim dyplomie zrealizował "Śmierć Don Juana" Palestry (1991 rok). Wystawił ją w Wieliczce (300 metrów pod ziemią). Jako reżyser w teatrze dramatycznym zadebiutował na drugim roku studiów (1986, Teatr im. C. K. Norwida w Jeleniej Górze) sztuką "Golem"(scenariusz, reżyseria i scenografia).

Reżyser czy scenograf?

Reżyserią i scenografią teatralną zajmuje się równolegle. Uważa, że są to dziedziny, które wzajemnie się uzupełniają. Ale gdy robi tylko scenografię, nie ingeruje w powstające przedstawienie jako reżyser. Lubi oglądać spektakle innych twórców. Gdy jest widzem mądrego i pięknego przedstawienia, ma w sobie radość, gdy złego, zamienia myślenie o nim w swoiste laboratorium, zastanawia się, co jest dobrze, a co źle zrobione, co można w nim jeszcze poprawić itp. Wtedy nie tylko ogląda, ale pracuje.

Jako dyrektor artystyczny do współpracy zaprasza reżyserów, którzy umieją pracować z aktorem (to według niego główne kryterium), potrafią przez niego poprowadzić swoją myśl, być dla niego przewodnikiem i wydobyć wszystko to, co w nim najcenniejsze. Bardzo ceni Mariusza Grzegorzka, Jacka Orłowskiego, Małgorzatę Bogajewską, Barbarę Sass. Sam jest w stanie wyreżyserować jedną sztukę w sezonie. Stara się zachować duży umiar, bo realizuje sztuki szalenie trudne, skomplikowane, wymagające bardzo długich i żmudnych przygotowań. W ostatnich swoich realizacjach: "Niżyński" (z fenomenalnym Kamilem Maćkowiakiem w roli tytułowej), "Życie jest snem" (gościnnie w Teatrze Nowym w Poznaniu) czy "Ślubie"(z rewelacyjnym Markiem Kałużyńskim), bardzo wiele - jak mi powiedział, zawdzięcza aktorom, którzy mają takie pomysły, na które reżyser by nie wpadł. Przez ostatnie dni bieżącego tygodnia przebywał na Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym w Sankt Petersburgu z głośnym już poza granicami kraju monodramem "Niżyński". Obecnie jest przygotowywana wersja w języku angielskim na inne festiwale w Europie. Kamil Maćkowiak stoi u progu międzynarodowej kariery teatralnej, czego jak do tej pory nie udało się innym polskim aktorom.

***

Bardzo osobisty spektakl

Jesteśmy po premierze "Ślubu". Czy jego aktor Marek Kałużyński, grający głównego bohatera Henryka, to pana alter ego?

- Na ogół tak jest, że reżyser identyfikuje się z główną postacią sztuki, wokół której buduje pewną przestrzeń sceniczną. Marek Kałużyński jest aktorem, którego poznałem pracując nad spektaklem dyplomowym jego roku - "Amadeusz", w którym grał niezwykle trudną rolę Salieriego. Wtedy zobaczyłem w nim nie studenta, lecz dojrzałego człowieka i aktora. Dla reżysera praca z takim aktorem jest wielką radością. Podczas realizacji sztuki wytwarza się swoista więź duchowa z aktorem, gdy występuje pełne porozumienie między nami. Myślę, że jako reżyser dałem wiele Markowi, ale i on jako aktor wiele dał mnie w zrozumieniu postaci Henryka.

Czyli ile w Henryku jest z pana, ile z Marka, a ile z Gombrowicza?

- Wybór dramatu do realizacji jest bardzo osobisty, Henryk jest mi bardzo bliską postacią i, podobnie jak mniemam Markowi Kałużyńskiemu. To dla mnie bardzo ważny, cenny człowiek i aktor. Wydaje mi się, że między nami istnieje pewne podobieństwo duchowe. Dlatego gombrowiczowski Henryk jest zarówno Marka, jak i mój.

Kontrowersje wzbudziło zaangażowanie 9 nagich statystów w aparatach tlenowych. Co mają symbolizować?

- Dwór, który pojawia się w drugiej części spektaklu, jest groteskowy, wykoślawiony. Dotknęła go destrukcja. Mamy więc na scenie ludzi odartych ze wszystkiego, reanimowanych poprzez maski tlenowe. Na piersiach mają medale, które otrzymali kiedyś w innej rzeczywistości. Oni są widmami nierozliczonej przeszłości z innej rzeczywistości. To jednocześnie demony kalekiej współczesności. Przedstawiają martwy świat, który niczego nie buduje.

"Ślub" Gombrowicza zawsze był dużym wyzwaniem dla reżyserów. Jak dużym dla pana?

- Gombrowicz pomógł mi w rozwiązaniach bardzo osobistych i istotnych. Dlatego nie myślałem o jego sztuce w kategoriach wielkiego wyzwania. Ale miałem świadomość, jaką skalę trudności niesie sobą "Ślub".

Do jakiego widza adresuje pan propozycje repertuarowe Teatru im. S. Jaracza w Łodzi?

- W repertuarze mamy około 30 sztuk, na które przychodzą bardzo różni wiekowo widzowie. Widać, że nasz teatr ma swoją publiczność, która na to samo przedstawienie przychodzi po kilka razy. Staramy się naszych widzów nie zrazić i nie rozczarować poziomem spektaklu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji