Artykuły

Kalendarz przedwojennego chłopca

- Pan Węgrzyn wpisał się jeszcze dwóm pensjonarkom, które mu dały bukiecik fiołków, do albumików, omiótł niewidzącym wzrokiem mnie z Mamą i zniknął w bramie. Widocznie nie podejrzewał, że za kilkanaście lat, po drugiej stronie placu Piłsudskiego, będzie grał ze mną - w Teatrze Placówka, tam, gdzie dziś stoi hotel Victoria - wspomina warszawski aktor ANDRZEJ ŁAPICKI.

1931/Nauka

Uznano, że pora rozpocząć naukę. Zapisano mnie do ekskluzywnej szkoły Chełmińskiej. Mieściła się ona przy ulicy Dowcip. Ze wszystkiego spodobała mi się tylko ta nazwa. Pamiętam ciemne bardzo pomieszczenia i góry plasteliny, z której nic nie udawało mi się ulepić - i jeszcze wyniosłą postać przełożonej.

Na szczęście szybko zachorowałem i przerwano moją edukację. Po powrocie do zdrowia, jako wrażliwe dziecko, miałem być kształcony w domu. Zaczęła przychodzić bardzo miła studentka, nazywała się panna Nowakowska. Szybko wprowadziła mnie w tajniki pisania i liczenia. Czytać już umiałem dawno i pochłaniałem wielkie ilości książek, gazet, z których specjalnie preferowałem "Kino". Żeby ambicjom Mamy stało się zadość, zaczęły przychodzić jeszcze dwie guwernantki - Niemka i Francuzka. Jak w rosyjskiej sztuce: Niemka była sucha, wysoka i nazywała się Fraulein Schmidt. Francuzka była mała, nieporządna i nazywała się Madame Boissieu. Nienawidziłem tych lekcji, ale wszystko, co wiem, to pochodzi właściwie z tego okresu. Mogę to docenić, kiedy zdecydowałem się dopiero w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat na naukę angielskiego.

W zimie po raz pierwszy pojechałem do Zakopanego, do pensjonatu "Lwowianka" na Bystrem.

Widziałem debiut Marusarza na Krokwi i fioletowe kalesony Marszałka Sejmu, pułkownika Świtalskiego, z którego synem się bawiłem. Ten fiolet był fascynujący.

Chyba też w tym roku pierwszy raz byłem w kinie. Było to kino "Urania" w sali Muzeum Przemysłu i Techniki na Krakowskim. W dzień w tej sali odbywały się wykłady uniwersyteckie - między innymi uczył tam mój Ojciec prawa rzymskiego. Kino wyobrażałem sobie jako ciąg ruchomych obrazów, przesuwanych na sznurze po ścianie. Tak zrozumiałem czyjeś wyjaśnienie, że kino to "ruchome obrazki na ścianie". Z biciem serca wszedłem do ciemnej sali i potwornie się rozczarowałem, że to jest jeden obraz, co prawda duży Film był niemiecki, niemy i nosił tytuł: "Tarzan i złoty lew".

Byłem później stałym bywalcem tego kina - zmieniło nazwę na "Los", ale nie zmieniło charakteru. Filmy tam szły zgrane już na "zero-ekranach" - często za pięćdziesiąt cztery grosze można było zobaczyć dwa filmy w jednym seansie. Ale dla mnie wszystkiego było mało; siedziałem dwa razy dwa. Przerażoną Mamę, która kiedyś przybiegła, zaniepokojona moją nieobecnością, woźni przywitali uspokajająco: "pani profesorowo, Andrzejek już siedzi trzeci seans".

Krakowskie w ogóle było dzielnicą mojego dzieciństwa. Znałem tu każdy sklep, kiosk, bramę. W 1946 roku, grając "Pana Damazego" w Łodzi, z tęsknoty za Warszawą zaczęliśmy wymieniać z Andrzejem Boguckim sklep po sklepie na Krakowskim. Dojechaliśmy do Świętego Krzyża, nie opuściwszy ani jednego. Dziś też bym popróbował, ale nie ma Boguckiego. Na jego pogrzebie Seweryn Butrym, też już nieboszczyk, rozpoczął mowę słowami: "Żegnamy dziś kolegę Andrzeja Łapickiego...".

1932/Szkoła powszechna

Kredytowa, róg placu Dąbrowskiego. Zdałem pierwszy w życiu egzamin. Dostojna, siwa pani o głosie palaczki przepytała mnie z zakresu pierwszych liczb i pierwszych liter oraz zakwalifikowała do drugiego oddziału.

Jestem w szkole pani Zofii Rontalerowej, mam prawo nosić na głowie taki sam naleśnik, jak ci starsi od Reja, tylko jaśniejszy.

Towarzystwo nie najgorsze - moi przyjaciele to Władek, który w 1943 roku włoży mundur RONA (jego matka śpiewała w chórze Siemionowa) i Romek, dzielny akowiec, człowiek-gwóźdź. Głupie porównanie z jakiegoś sowieckiego wiersza:

"...gwoździe z tych ludzi robić możecie,

mocniejszych gwoździ nic byłoby na świecie...".

I jeszcze dwie dziewczyneczki, które mnie uświadomiły w wieku lat ośmiu czy dziewięciu. Jedna zginęła w getcie, druga jest siostrą zakonną w Wiedniu.

Pani Rontalerowa dbała również o nasze wykształcenie pozaszkolne - dzięki niej zdążyłem jeszcze zobaczyć Frenkla w "Wicku i Wacku" w Letnim, no i w 1934 roku z loży, z panią od polskiego, Ludmiłą Hińczówną o twarzy z Grottgera czy Stachiewicza, oglądałem "Sen nocy letniej" z Barszczewską, Dymszą, Kurnakowiczem, Kreczmarem. W sześćdziesiąt lat później, z loży Szyfmana będę oglądał inny już "Sen..." jako dyrektor Teatru Polskiego i w loży naprzeciwko zobaczę cień dziesięcioletniego chłopca z wypiekami na twarzy. Z Barszczewską spotkałem się na scenie w "Nocy Iguany" Williamsa.

Otóż pani Elżbieta powiedziała mi wtedy, że ów "Sen..." był jej debiutem. Wspaniale nam się grało. Częstując ją papierosem, mówiłem kwestię: "Benson i Hedges - jedyny luksus mojego życia". (Pewnie Williams to wstawił za grube pieniądze). Kiedyś w przerwie bileterka przyniosła mi paczkę Benson i Hedges, nie do dostania wówczas w Warszawie. Ktoś z widowni, jakiś przedwojenny widz, obdarował artystę.

Tymczasem u pani Rontalerowej oglądam artystę Teatru Narodowego, pana Jerzego Rygiera, w różnych recytacjach. Przyszedł do nas w zastępstwie kogoś bardziej znanego. Mówił długo, a potem ustawiliśmy się w kolejce po autograf "Po co stoisz.?" - zapytała mnie pani Hińczówna. "Po autograf - przecież to aktor!" - powiedziałem podniecony "Iii... taki tam aktor" - wydęła pogardliwie usteczka pani Ludmiła.

Szukałem potem wielokrotnie nazwiska mego znajomego aktora w programach. Czasem znajdowałem go. Występował jako Lokaj II, albo Pan III - uśmiechałem się wtedy do siebie i przypominałem sobie usteczka pani od polskiego.

Ale naprawdę do teatru zbliżyło mnie przeniesienie szkoły do budynku na rogu Trębackiej i Wierzbowej. Okna klasy wychodziły na podwórko Teatru Narodowego i Teatru Wielkiego. Zamiast na tablicę patrzyłem na wciągane na linach do malarni fragmenty zamków i wolnych okolic. A jedna brama dalej od szkoły - to wejście za kulisy Teatru Narodowego, nad którym wisiała tabliczka: "Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej". Kiedyś szedłem z Mamą Trębacką, nagle Mama stanęła jak wryta. Z taksówki wysiadł szpakowaty pan w szarym garniturze, o nerwowej twarzy. "Boże, to Węgrzyn" - szepnęła Mama, ściskając mnie za rękę. Pan Węgrzyn wpisał się jeszcze dwóm pensjonarkom, które mu dały bukiecik fiołków, do albumików, omiótł niewidzącym wzrokiem mnie z Mamą i zniknął w bramie. Widocznie nie podejrzewał, że za kilkanaście lat, po drugiej stronie placu Piłsudskiego, będzie grał ze mną - w Teatrze Placówka, tam, gdzie dziś stoi hotel Victoria.

Ja natomiast dobrze wiedziałem, kim jest Węgrzyn. Widziałem go jako Gustawa-Konrada, a nawet w filmie, jako pięknego i nieszczęśliwego Łukasińskiego, kochającego się w prześlicznej Jadwidze Smosarskiej - Księżnej Łowickiej.

Szkołę powszechną przypomniałem sobie jeszcze, czytając w 1976 roku z Eichlerówna "Tę Gabrielę..." w pokoju prób Teatru Narodowego. Mniej więcej w tym samym miejscu, gdzie była moja klasa, z tym samym widokiem na podwórko. Pani Lena na chwilę wyszła. Wyjrzałem z okna na Wierzbową. W dali pośród drzew Ogrodu Saskiego zamajaczył mi dach drewnianej budy Teatru Letniego, gdzie zachwycałem się Nią jako Madame Sans-Gene. Z podwórka dobiegały odgłosy stolarni. Wszystko prawie tak samo.

Tylko już nie spotkam Węgrzyna. A dziś i Pani Leny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji