Artykuły

Oszukać widzów tak, by uwierzyli

- Nie czekam na żadną konkretną rolę ani nie marzę o wykreowaniu żadnej określonej postaci. Po prostu chciałbym wciąż być aktorem, może zagrać kogoś zupełnie odmiennego, od postaci, które ostatnio zagrałem - mówi warszawski aktor ROBERT WIĘCKIEWICZ.

Małgorzata Piwowar: Kiedy umawialiśmy się na rozmowę, powiedział pan, że w ostatnim czasie zdarzyło się więcej wywiadów niż przez całe pańskie dotychczasowe kilkunastoletnie życie zawodowe. Czy to jest miarą sukcesu? ... W takim razie - w jakim punkcie życia zawodowego pan się teraz znajduje?

Robert Więckiewicz: - W kolejnym, po prostu. Traktuję pojęcie sukcesu nie jako punkt, w którym coś się spełnia, tylko element pewnego procesu. I zgodnie z tą logiką ciągle odnoszę sukces. (śmiech)

A od czego się zaczął?

- Od moich narodzin. Przez 40 lat żyję, co też jest sporym sukcesem. Ale rozumiem, że pyta pani o sprawy zawodowe.

Czym jest dla pana obecna popularność?

- Czasem sympatycznym, a kiedy indziej uciążliwym efektem ubocznym roli, która spodobała się widzom. Za chwilę ktoś inny zagra rolę, która się spodoba, i będzie zapotrzebowanie na kogoś innego. To taka maszynka do mielenia, którą trzeba ciągle zapełniać świeżym mięchem. Ludzie chcą dowiedzieć się czegoś o mnie, ja to rozumiem, ale z drugiej strony mam takie momenty, że chciałbym uciec od tego zamieszania. Kiedy wchodzę do empiku i widzę na okładce "Sukcesu" swoją twarz, to czuję się dziwnie.

Nie czekał pan na ten moment?

- Nie, choć po zdaniu do szkoły teatralnej wydawało mi się, że już za chwilę wszystkim pokażę karierę, jakiej jeszcze nie było w kraju - co najmniej na miarę Seana Penna, Ameryka padnie na kolana śmiech). Lecz rzeczywistość weryfikuje takie butne myśli. Uświadamiamy sobie, że Polska to nie Ameryka, na przykład jeśli chodzi o produkcję filmową. Później trafiamy do jakiegoś teatru - niekoniecznie w Warszawie - i widzimy, że nie jest tak łatwo i miło, jak miało być. A potem już się wie, że trzeba pracować i może wtedy coś się zdarzy...

Dlaczego został pan aktorem?

- Przez przypadek. Kiedy uczyłem się w technikum budowlanym, polonistka powiedziała, że mam ciekawy głos, i namówiła mnie, żebym spróbował zdawać do szkoły teatralnej. Pochodzę z małego górniczego miasteczka, w mojej rodzinie nie było żadnych tradycji artystycznych. To było tak abstrakcyjne, że ta myśl mnie uwiodła. Może pomógł też mój temperament, tendencje ekshibicjonistyczne? (śmiech)

Czy to prawda, że zawsze myślał pan o filmie, a nie teatrze?

- Najważniejsze było dla mnie dostać się do szkoły teatralnej. A jak się dostałem - przeżyć pierwszy rok. Poza tym - ja nie umiem myśleć na długi dystans. Zainteresowanie kinem przyszło później i było dosyć naturalne. Po pięciu latach pobytu w teatrze w Poznaniu chciałem po prostu spróbować sił w kinie.

Za co został pan wyrzucony z teatru w Poznaniu?

- Za nic. Po piątym, a przed szóstym sezonem, mój coroczny kontrakt nie został odnowiony. Byłem zaskoczony, ale to było właściwie dosyć naturalne, bo przyszła nowa dyrekcja, która miała inną koncepcję budowania zespołu. I tyle.

To był kop, żeby przyjechać do Warszawy?

- Bezpośrednia przyczyna, ale oczywiście myślałem o tym wcześniej. W Poznaniu byłem już niebezpiecznie długo, zaczął się proces zasiedzenia, znajomi, poczucie bezpieczeństwa... A ja przecież wiedziałem, że Poznań jest tylko etapem, a nie moim punktem docelowym.

Stolica powitała pana z otwartymi ramionami?

- Nie, przez pół roku nie pracowałem. Miałem różne nastroje. Marzyłem, żeby w ogóle coś robić. Gdybym dostał wtedy propozycję zagrania na przykład w "Klanie" czy innej telenoweli, byłbym szczęśliwy. Ale nie chodziłem od teatru do teatru, prosząc, by mnie przyjęto, bo co mogłem zaoferować? Takich jak ja, którzy przyjeżdżają do Warszawy, było mnóstwo, tak jak i dziś. Postanowiłem poczekać, aż coś się zdarzy.

I kto w pana wtedy uwierzył?

- Paweł Łysak, z którym znaliśmy się jeszcze z Poznania, zaproponował mi rolę w realizowanym przez siebie przedstawieniu "Shopping and Fucking" Marka Ravenhilla. Okazało się kontrowersyjne, odbiło szerokim echem w mediach i w środowisku. Grzegorz Jarzyna zatrudnił mnie po nim w Teatrze Rozmaitości. Tam zobaczyli mnie Andrzej Saramonowicz z Tomaszem Koneckim i powierzyli rolę w filmie "Pół serio". Ich film zobaczył Juliusz Machulski i obsadził mnie w "Vincim". I później już poszło. Oczywiście opowiadam tę historię w dużym skrócie.

Na ogół aktorzy na pytanie, z jakimi rolami się utożsamiają - reagują nerwowo. Pan powiedział, że to rola kelnera w "Testosteronie". Czy to prawda?

- Tak, bo ta rola jest trochę o mnie. Tytus to ja. A raczej - ja sprzed pięciu, sześciu lat. Andrzej napisał "Testosteron" dla konkretnych aktorów. Bo trzeba powiedzieć, że znaliśmy się wcześniej prywatnie. A jako że jest wrażliwym obserwatorem, trafnie oddał mój ówczesny stosunek do świata. Ale teraz już tak bardzo bym się z tą postacią nie utożsamiał.

Jak bardzo zmienił się pan przez ostatnie lata?

- Jestem starszy, spokojniejszy. Nie napinam się. Wtedy nie miałem jeszcze rodziny, dziś już mam, co oczywiście było rewolucją w moim życiu.

Najbliżsi pana wspierają?

- Jak najbardziej. Żona, rodzice... Zawsze miałem partnerskie relacje z rodzicami i takie pozostały do dzisiaj. Rodzice zawsze chcą, żeby ich dzieci "wyszły na ludzi", i pewnie moi też się cieszą, że jestem normalnym człowiekiem, mam żonę, dziecko. Że pracuję, potrafię się sam utrzymać. I że jest mi zdecydowanie łatwiej w życiu, niż im było.

Czego oczekuje pan od swego zawodu?

- Chciałbym, żeby dalej było tak dobrze jak teraz. Nie czekam na żadną konkretną rolę ani nie marzę o wykreowaniu żadnej określonej postaci. Po prostu chciałbym wciąż być aktorem, może zagrać kogoś zupełnie odmiennego od bohatera, którego ostatnio zagrałem. Czasem myślę też o zmierzeniu się z postacią, która miałaby wiele cech wspólnych ze mną, Robertem Więckiewiczem. Na przykład pokazywałaby mnie takiego, jaki jestem, kiedy nikt mnie nie widzi. (śmiech)

A mówi się, że nie ma nic bardziej przykrego niż aktor płaczący prawdziwymi, prywatnymi łzami...

- Płacze postać, ale łzy są aktora, jego prywatne. Nie da się przecież oddzielić precyzyjnie jego samego od postaci, którą gra. Widzowie wierzą, że to wykreowana postać - oczywiście, o ile jest dobrze zagrana. Ale to ciągle jestem ja. Nawet jak jestem chamem, to jest to ze mnie. Nie boję się pokazywać słabości. Chciałbym zagrać rolę, która by mnie zabolała.

Co daje panu aktorstwo?

- Jestem zwolennikiem teorii, że cokolwiek się robi, trzeba to robić dobrze, wkładać maksimum wysiłku. Jak się człowiek na coś zdecydował - powinien być konsekwentny. Mam szczęście, że robię to, co lubię. Nawet jak mnie praca męczy, wyczerpuje - to nigdy nie nuży. Lubię rozmyślać o człowieku, którego mam zagrać. Sprawia mi przyjemność kombinowanie, co by pomyślał, jak by się zachował w jakiejś sytuacji i dlaczego właśnie tak, a nie inaczej. A jak już wymyślę, to mogę popatrzeć i na siebie, z dystansu. Zobaczyć, jaki jestem, porównać się, dowiedzieć czegoś o sobie. To jest bardzo podniecające, by nie powiedzieć - piękne.

Rajcuje mnie też, by tak oszukać widzów, żeby mi uwierzyli. I to jest właśnie sukces, bo to znaczy, że dobrze zagrałem postać.

A tak w głębi duszy lubię pogrzebać w sobie. Robić remanenty, inwentaryzacje i znajdować tam jakieś zakurzone, dawno zapomniane "przedmioty", o których istnieniu nie wiedziałem albo o nich zapomniałem. To tak jakby odkrywać nowe światy. W moim przypadku aktorstwo jest bardzo uzależniającym zawodem. Są chwile, które działają jak środki dopingujące, na przykład na planie, gdy z atmosfery wyluzowania, wygłupów przechodzi się do grania - padają komendy "kamera!", "akcja!", a ja czuję... Szalenie trudno to opisać, ale wiem, jak to działa. To jest jak paliwo, które pozwala mi generować energię, a ona z kolei pozwala mi w ogóle funkcjonować.

Wziąłby pan udział w reklamie?

- Jeszcze nie dostałem takiej propozycji, która by mnie zaintrygowała. Bo gdybym miał już wystąpić w reklamie, to jako ja, Robert Więckiewicz.

Stawka jest skłonna pana przekonać?

- Pieniądze to miła rzecz.

Robert Więckiewicz w tym tygodniu w serialach "Odwróceni" (TVN, piątek, godz. 20.00, środa, godz. 0.05) i "Samo Życie" (Polsat, piątek, poniedziałek-czwartek, godz. 11.30, 19.30) oraz w filmie "Francuski numer" [na zdjęciu] (Canal+, niedziela, godz. 10.15)

***

Popularność zyskał od zagrania roli Cumy, specjalisty od kradzieży dzieł sztuki w filmie "Vinci" Juliusza Machulskiego. Szkołę teatralną ukończył 11 lat wcześniej, w 1993 r. Pochodzi z Nowej Rudy, w której urodził się w 1967 r. Potem wyjechał do szkoły do Legnicy, studiował na PWST we Wrocławiu, pierwszą pracę dostał w Teatrze Polskim w Poznaniu. Zadebiutował w nim podwójną rolą Georga Gibbsa i Wally'ego Webba w "Naszym mieście" Thorntona Wildera. Trzy lata później krytycy poznańscy wyróżnili go "Różą", nagrodą przyznawaną dla najlepszego aktora. Kolejne wyróżnienie teatralne dostał w Warszawie w 2003 r. za rolę kelnera Tytusa w spektaklu "Testosteron" w reżyserii Agnieszki Glińskiej Teatru Montownia na XLIII Kaliskich Spotkaniach Teatralnych. I z pewnością Tytusa zagrałby też w filmowej wersji, lecz nie było to możliwe ze względu na kolidujące terminy. Na dużym ekranie zadebiutował w1993 r. w "Samowolce" Feliksa Falka, ale pierwszą większą rolę zagrał w "Pół serio" Tomasza Koneckiego i Andrzeja Saramonowicza. Ostatnio widzowie mogą oglądać go m.in. w "Świadku koronnym" Jarosława Sypniewskiego i Jacka Filipiaka w głównej roli skruszonego gangstera, "Blachy". Ma dystans do świata, siebie. Najbardziej go ciekawi, co przyniesie dziś i jutro.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji