Artykuły

Zamknięci w SPA

Dramaturgiczne zabiegi konstrukcyjne okazały się trafne. Nie tak klarownie sprawdza się to jednak na scenie. Akcja zaczyna się wartko, ale słabnie z każdą chwilą, tak jakby na koniec zabrakło pomysłu na rozwiązanie - o "Lilli Wenedzie" w reż. Wiktora Rubina w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku pisze Anna Bielecka z Nowej Siły Krytycznej.

Trudno dziś w teatrze o inny klucz interpretacyjny tekstów klasycznych niż przeniesienie ich treści do czasów współczesnych. Nie dalej jak dwa lata temu na scenie Teatru Wybrzeże stanął gigantyczny blok prawie rzeczywistych rozmiarów, w którym Jan Klata umieścił bohaterów "Fantazego" Juliusza Słowackiego, uzurpując sobie prawo do diagnozowania polskiego społeczeństwa kapitalistycznego, w którym pieniądz stał się podstawą wszelkich wartości i reguł gry. Teraz duet Wiktor Rubin-reżyser i Bartosz Frąckowiak-dramaturg za sprawą "Lilli Wenedy" Słowackiego przenoszą widza do ekskluzywnego i bogato wyposażonego SPA.

Czy istnieje dziś mityczne miejsce, niezwykła kraina, pełna czarów i tajemnic na miarę przestrzeni życia Lechitów i Wenedów? Jeśli dla współczesnego człowieka takim ideałem i niedoścignionym pragnieniem jest SPA, to na scenie udało się je stworzyć z całą konsekwencją. Scenografia Pawła Wodzińskiego z najdrobniejszymi detalami oddaje uroki wypoczynkowego kurortu. Basen, natryski, kąpiele błotne, szeregi leżaków, palmy, chatki, domki. Ile jest jednak w tym świecie prawdy, ile fikcji, ile fałszywej mistyfikacji? Podział na dwa zwaśnione, walczące ze sobą narody zupełnie się zaciera. Nie dlatego, że nie o militarną wojnę tutaj idzie, w której przedmiotem sporu stają się ojcowie czy dzieci, ale dlatego, że wszyscy czują się w tym świecie wyjątkowo dobrze. Lilla Weneda nie jest już niewinnym, skruszonym dzieckiem, które przychodzi błagać Gwinonę o litość nad ojcem. Z radością korzysta z uroków tego życia, mocząc nogi w ciepłym basenie, a i deklaracja czystości złożona Świętemu Gwalbertowi w zamian za obietnicę odzyskania rodzica, przychodzi jej z trudem. Lechici i Wenedzi to przecież przedstawiciele tego samego społeczeństwa, jednej nacji, jednego narodu, którzy egzystują w tym samym świecie pozbawionym norm i zasad moralnych. Kto jest odpowiedzialny za taki kształt rzeczy? Być może Gwinona, obca kobieta, która przybyła tu "z islandzkiego brzegu", a wraz z nią idea zła, zawiść i nienawiść, którą konsekwentnie zaszczepiała w domu Lecha. Ale Gwinona w wersji Rubina, grana przez Martę Kalmus to nie jedynie demon zła, mroczny pierwiastek okrucieństwa. To przede wszystkim kobieta obca, mroczna, wyzwolona, mówiąca odmiennym akcentem, którą stać też na ludzkie, choć gwałtowne macierzyńskie gesty, gdy idzie o życie jej syna Lechona.

Ile warte jest w tym świecie życie? Niewiele. Nie uratuje go ani posąg Matki Boskiej, która przenoszona z rąk do rąk ma definiować ludzką kondycję, ani Święty Gwalbert, który ma podnosić morale i głosić imię Pana. Metody świętego rodem z procesji albo pielgrzymek, na których przez megafon fałszywą nutą wyśpiewuje się chrześcijańskie prawdy, jedynie śmieszą, a on sam szybko daje się przekupić i równie szybko znajduje dla siebie miejsce w tym luksusowym świecie, zaś Matka Boska stoi niema i bezradna, jakby wiedziała, że nic już nie da się zrobić. Jej ogromny, szkaradny posąg zasadzony na scenie od samego początku nie jest, jak w wojnie trojańskiej posąg Ateny Pallas, wyznacznikiem zbrojnego zwycięstwa Greków bądź Trojan. Ten posąg pozbawiono dłoni, odcinając je, jakby chciało się wykrzyczeć, że świat Wenedów i Lechitów ulega degradacji i tej wewnętrznej katatonii nie da się już zatrzymać i wszyscy skończą na samym dnie.

Taki plan działania obmyśliła dla nich czarownica, tajemna moc, która steruje nimi, jak marionetkami na scenie. Rosa Weneda (Katarzyna Kaźmierczak) czuwa nad nimi z wysokiego balkonu, dyktując zasady gry. Dzięki ustawionej na scenie kamerze widzi swoich bohaterów w małym, szklanym okienku telewizora i jak Wielki Brat albo uczestnik gry strategicznej wyznacza, co powinni robić. Gdy pewien etap się kończy, wychyla się z balonu, wykrzykując kolejne etapy gry: akt pierwszy, drugi trzeci i tak do piątego. Gdy zaś uzna, że gra została zakończona, zejdzie z wysokości, by krzykiem ogłosić swój dyktatorski koniec i usunąć w cień pionki aktorów. Dla nich, nieświadomych porządku tego świata, Roza Weneda nie jest jednak ani strategiem, a czarowną nieznaną mocą, która w swej sile może osiągnąć wszystko. Roza Weneda jest po prostu fałszywie brzmiącą struną magicznej harfy, która mogłaby uratować ten świat. Zamiast nadziei wraz z nią przychodzi jednak upadek. To z jej woli bohaterowie zamiast moralnego zwycięstwa poniosą klęskę, gdy każe po kolei wchodzić do błotnistej wanny Lilli Wenedzie, Derwidowi, Lelum-Polelum, Lechonowi i Gwinonie. Błoto, które było dla nich najpierw miejscem zabiegów pielęgnacyjnych, szybko zmieniło swoje przeznaczenie. Najpierw stało się bronią przeciw Derwidowi, którą Gwinona i przerośnięty syn-nieudacznik Lechon (Cezary Rybiński) obrzucali starca, by w finale przekształcić się w ich własny grób.

Dramaturgiczne zabiegi konstrukcyjne Frąckowiaka okazały się trafne. Wyciągnął z dramatu Słowackiego to, co współczesnego odbiorcę rzeczywiście intryguje. Konflikt militarny zastąpił konfliktem moralnym, wplatając w niego elementy sporu na poziomie medialnym. Bo cóż innego miałoby oznaczać wszechwładne oko kamery, przed którym występują i do którego mówią bohaterowie, na koniec i tak poniżeni przez świat, media, ludzi i samych siebie. Nie tak klarownie sprawdza się to jednak na scenie. Akcja zaczyna się wartko, ale słabnie z każdą chwilą, tak jakby na koniec zabrakło pomysłu na rozwiązanie. Nawet aktorzy gubią się w tym świecie. Katarzyna Misiewicz jako Lilla Weneda nie jest do końca pewna, w co wierzy i dlaczego idzie wyswobodzić ojca, Maciej Konopiński, choć czytelnie łączy postaci Lelum i Polelum w jednej osobie, to też nie brak mu drażliwej sztuczności, a królom którzy mieliby w tym świecie do powiedzenia najwięcej - Arkadiuszowi Brykalskiemu (Lech) i Ryszardowi Ronczewskiemu (Derwid), brak emocji.

Najlepszą rolę zagrała tu jednak ironia. Może nie tak czytelna, jak zapewniali przed premierą twórcy spektaklu, ale na pewno bardzo gorzka. Gorzka nie dlatego, że wyolbrzymiała problemy i postaci, nie dlatego, że w jaskrawym świetle ukazywała fałszywy katolicyzm i wszechobecne umiłowanie mediów i kultury masowej do granic absurdu hołdującej przeciętności, ale dlatego, że szydziła z nas samych. Bo każdy z nas (o zgrozo!) zbudował sobie w marzeniach swoje SPA. I choćby się tego wypierał, podświadomość zaprowadzi go tam prędzej czy później.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji