Wina i kara
Siłą teatru jest wstrząs. Wstrząs jest możliwy tylko wtedy, kiedy nas dotyczy. Dotyczyć musi właśnie nas samych a nie kogoś innego. Kiedy za plecy tego kogoś nie możemy się schować, kiedy nie możemy udać, że to nie nasza sprawa, wtedy jesteśmy w stanie stanąć oko w oko z problemem, przed którym tyle lat uciekaliśmy, Wtedy też pochylimy głowę, by zrozumieć wymowę faktu.
Refleksja powyższa nie jest ani sensualną impresją, ani też konceptualną figurą. Przekazuje po prostu atmosferę wieczoru teatralnego, w którym dane było mi uczestniczyć. Była sobota 30 marca 1996 roku. Zasiadłem na widowni kieleckiego Teatru imienia Żeromskiego, słynącej ze swej trochę czułostkowej intymności od czasu, kiedy to jej fundator przepoił całe wnętrze niesłabnącym uczuciem do stołecznej gwiazdy. Publiczność kielecka, odziana odświętnie i wieczorowo, jak na premierę przystało, podkreśliła jeszcze raz wyjątkowe do tego miejsca przywiązanie. Ale od chwili, kiedy kurtyna poszła w górę, gwar premierowy cichł z minuty na minutę, a tekst, padający ze sceny, słuchany był w absolutnym milczeniu. Miałem wrażenie, że każda kwestia pogłębiała tę ciszę, mimo że na scenie krzyczano, a i muzyka podkreślała dźwiękowe niepokoje. Ta cisza stawała się nie do wytrzymania. Pierwszy raz od wielu lat zanotowałem przedziwną relację między sceną i widownią. Im aktorzy i muzyka - głośniej, tym widownia - ciszej. Ale to jeszcze nie koniec: kiedy aktorzy zaczęli szeptać, wtedy już powiało grozą. Grozą ciszy. Ciszy grobowej.
Tak - grobowej, bo aktorzy kieleckiego Teatru imienia Żeromskiego spróbowali po raz pierwszy przedstawić sztukę o wydarzeniach, które rozegrały się dwieście metrów niżej od wejścia do tej teatralnej "bomboniery" pana Ludwika Stumpfa. O wydarzeniach tych, które stały się w świecie bardzo, bardzo głośne, mówiono dotąd w Kielcach bardzo cicho. Wydarzeniom tym zawdzięczają bowiem Kielce fatalną sławę. Sławę straszną, która dała i daje asumpt do porównań kieleckiego motłochu z hitlerowskimi oprawcami. Tutaj bowiem zamordowano z absolutną premedytacją 42 osoby pochodzenia żydowskiego, cudownie ocalałe z Holocaustu. I żeby było okrutniej, te kilkadziesiąt zabitych w nazistowskim stylu mężczyzn, kobiet, starców i dzieci padło na kieleckich Plantach 4 lipca 1946 roku, a więc w rocznicę tego lipcowego dnia, kiedy to Deklaracja Praw Człowieka Tomasza Paine`a, uchwalona przed ponad półtora wiekiem w Stanach Zjednoczonych Ameryki, wysuwała "braterstwo" ponad wielowiekowy na tym kontynencie "rasizm".
Cisza na widowni wynikała z odważnej, nawet szokującej propozycji. Piotr Szczerski - dyrektor i kierownik artystyczny kieleckiej sceny zdecydował się bowiem wystawić napisany i wydrukowany pięć lat temu dramat Andrzeja Lenartowskiego "Spotkamy się w Jerozolimie". Przedmiotem i podmiotem zaś tego utworu jest cieszący się najgorszą sławą w historii - pogrom Żydów w Kielcach. Pogrom, który bezpośrednio wywołał ponad stutysięczny exodus ocalonych i ocalałych Żydów z Polski. W odbiorze tego dramatu jeszcze jedna reakcja (w sferze słuchowej) była równie, jak ta przerażająca cisza, wstrząsająca. Oto w chwilach bezgłośnych uniesień scenicznych bohaterów słychać było szloch widowni. Szloch początkowo tak bezgłośny, jak kilka sytuacji na scenie, ale potem już nie tajony i wybuchający raz po raz z rzędów i lóż. Jednym słowem: wstrząs widowni, chociaż Lenartowski, a za nim Szczerski nie mieli żadnych ambicji rozliczania kogokolwiek.
Zarówno autor, jak i reżyser miejscem akcji uczynili zwyczajny pokój zwyczajnej, walącej się kamienicy, stojącej do dzisiaj przy kieleckiej ulicy Planty 7/9. Wraz z pomocą scenografa - znanego poety Jerzego Sitarza - stworzyli oni obraz pokoju przedziwnego. Pozbawiony ścian, ulokowany wewnątrz sześcianu z aluminiowych rurek, z których tworzy się zwykle rusztowanie, wyposażony jest w "normalne" drewniane sprzęty: łóżka, komódki, stół, krzesła... Jednym słowem: taki pokój można napotkać wszędzie, w rzeczywistości i we śnie, w Kielcach i w studio telewizyjnym. Ważne jest tylko, że to pokój wspólny, w któiwm egzystuje 11 ocalonych Żydów i Żydówek, spokrewnionych, spowinowaconych, ale i obcych, w różnym wieku, różnego pochodzenia, różnych zawodów. Są wśród nich ludzie porządni, ale są i szuje. Są ci, którzy pracują dla gminy, aby pomagać na co dzień ludziom, ale jest też ubek wykonujący swoje obowiązki. Jest oficer Wojska Polskiego, ale jest i handlarz wszystkim, co się tylko da. Jest romantyczna matka z dzieckiem, ale i zwyczajna dziwka, która dzięki swemu ciału ocalała. Jest to więc jakby "Arka Noego Holocaustu", prowadzona przez ortodoksyjnego protoplastę - sędziwego Żyda. Ale podczas gdy Arka Noego była wybawieniem, Pokój w Kielcach staje się miejscem kaźni.
Akcję dramatu Lenartowskiego wypełnia oczekiwanie na śmierć. Oczekiwanie zbiorowe i indywidualne. Wspólna wizja Jerozolimy jest tylko nieziszczalną projekcją marzenia, zrodzonego w czasach hitlerowskiej kaźni. Zwykłe zaś czynności życiowe to też tylko pokrycie czasu na wypełnienie przeznaczenia, które czyha na zewnątrz. Okazuje się bowiem, że mieszkańcy pokoju zostają najbardziej niespodziewanie otoczeni i uwięzieni, a fanatycznie, antysemicko nastawiony tłum zamorduje każdego z nich równie metodycznie, co okrutnie. Największym okrucieństwem staje się optyka motłochu. W każdym, bardzo zróżnicowanym mieszkańcu kamieniczki dostrzeże tylko... Żyda. Żyd dla tłumu jest tylko ofiarą, która musi ponieść karę za swoją "inność". "Oni nas widzą jak chcą nas widzieć" - oto wstrząsająca kwestia, wypowiedziana przez jednego z osaczonych.
Lenartowski jest poetą, dlatego też zawarty w tytule, a nieziszczalny dla żadnego z bohaterów ideał (do 11 mieszkańców I piętra dochodzą jeszcze dwie osoby zamieszkałe na parterze, przynoszące wiadomość o zagrożeniu) tak kontrastuje z indywidualnym przeżywaniem swojego losu. Szczerski uwielbia teatralny collage, dlatego też grozę pragnie zderzać z groteską, naznaczeni tragicznym losem Żydzi bywają śmieszni i naiwni, podobnie zresztą jak ich polscy siepacze, wywodzący się z miejskiego i wiejskiego lumpenproletariatu. Muzyka Marcina Krzyżanowskiego podkreśla te biegunowe napięcia. Jest szczególną zasługą kompozytora, że tak wspaniale współgra jego muzyka z ciszą. Cisza jest przecież nie tylko kodą poszczególnych sekwencji, ale i celem przedstawienia. Nie ma bowiem słów, które potrafiłyby wytłumaczyć to, co się stało.
Tak myślą twórcy spektaklu i tak myśli wychodząca w milczeniu z teatru publiczność. I naprawdę nie warto, co czynili warszawscy esteci (raczej "puryści") podejmować egzegezy na temat "walorów formalnych dzieła". To w tym wypadku taka sama bzdura, jak rozważania polityków, jaka powinna być "reprezentacja" w czasie obchodów tej jednej z najbardziej tragicznych rocznic dla narodu polskiego. Pogrom kielecki, niezależnie od badań historyków i rewelacji reporterów, a może także dzięki nim wszystkim, pokazuje, jak wiele twarzy ma polski antysemityzm.
Kielecki Teatr (i tu podziękowanie wszystkim współtwórcom prapremiery sztuki Lenartowskiego) pokazała, jak powinniśmy się zachować. Nie wystarczy ani uderzyć się w piersi, ani wszystko sobie wytłumaczyć. Należy raz na zawsze zapamiętać sobie stop-klatkę (od tego zaczyna spektakl Szczerski) trzynastki bohaterów, uosabiających wszystkich czterdziestu dwóch męczenników i nigdy tej fotografii nie zapomnieć. Takim samym zatrzymaniem "rodzinnego zdjęcia" Szczerski kończy przedstawienie. Zdjęcie bowiem prezentuje zwyczajną "rodziną człowieczą", rodzinę, którą - jak się okazuje - można "zwyczajnie" zabić. Za to tylko, że są Żydami. Catharsis, czyli oczyszczenie - a jest to niemniej ważna funkcja teatru - polegać będzie na tym, jakimi będziemy po wyjściu z Teatru. Czy najpierw - i to będzie pierwszy sprawdzian - zatrzymamy się przy kieleckich Plantach, a potem...czy czegoś przypadkiem nie postanowimy: raz na zawsze!
PS. Relacji z tego spektaklu, który pokazany został w Kielcach również w czasie uroczystych obchodów 50. rocznicy pogromu, nie opatrzyłem ani nadtytułem: "Z teatru", ani "Teatr Życia". To bowiem spektakl, którego działanie i oddziaływanie jest naprawdę "pomiędzy". Rzadki to zresztą przykład, kiedy teatr tak może pomóc życiu. Bo żyć trzeba. Mimo wszystko. A zapominać nie należy.