Męsko-damska podszewka polityki
"Niewolnice z Pipidówki" w rez. Krzysztofa Babickiego w Teatrze im. Osterwy w Lublinie.
"Niewolnice z Pipidówki", napisana 110 lat temu komedia, broni się dobrym aktorstwem. To satyra nie tyle polityczna, co obyczajowa, karykatura męsko-damskiej podszewki polityki
Osadzone w realiach małego galicyjskiego miasteczka zwanego Pipidówką komediowe teksty Michała Bałuckiego zostały przez reżysera Krzysztofa Babickiego zaskakująco dobrze zaadaptowane na potrzeby współczesnej sceny i oczekiwania widza. Zapewne nie było to łatwe, bo dziś karykatury nepotyzmu władzy, intryg towarzysko-politycznych i męsko-damskich oraz charakterów i przywar ludzkich kreśli się j ęzykiem innym niż ten Bałuckiego. Jednak reżyser nie użył "teczek" czy "taśm", telefonów komórkowych, kart kredytowych i biletów na Kanary ani jakichkolwiek innych uwspółcześniaczy, zawierzając temu, co w tekstach Bałuckiego może być satyrycznie ponadczasowe. Zawierzył Bałuckiemu - i swoim aktorom, albowiem lubelskie "Niewolnice z Pipidówki" zawdzięczają swój niezaprzeczalny urok tak wzorowej reżyserii, jak i znakomitej robocie aktorskiej. A ponieważ nie ma tu postaci zdecydowanie pierwszoplanowych, wysoki walor aktorski spektaklu jest efektem złożenia wielości drobnych, ale uroczych i dobrych ról, z których co najmniej kilka jest wprost wspaniałych. Swój wkład wnosi uniwersalna, symboliczna scenografia Barbary Wołosiuk, która ograniczyła przestrzeń scenyjedynie systemem wielu salonowych drzwi.
W "Niewolnicach" nie ma żadnej tajemniczej metafizyki i intelektualnych szarad ani rozrywania duszy na strzępy czy krytyki cywilizacji europejskiej. Czy bez tego nie ma wielkiego teatru? W "Niewolnicach" chodzi o zabawę, o satyrę i humor, jednym słowem - o śmiech, który jest jak zdrowie, ale też ma w sobie zarodek krytyki. Najłatwiej śmiać się z przywar ludzkich, a pod tym względem, jak się okazuje, Bałucki potrafił - via Babicki - wykreować sporą galerię wyrazistych typów. Snobizmy, kołtuństwo, żądza władzy, babskie intrygi i męskie ambicje w "Niewolnicach" układają się w małomiasteczkową walkę płci. - Skompromitowałem się dla świętego spokoju - mówi burmistrz Grzmotnicki, kiedy pod wpływem histerii żony i córki wybiera swego zięcia na stanowisko szefa lokalnego banku. I wcale z powodu tego nepotyzmu nie obawia się gromu z nieba: - Nasze polskie niebo byłoby jak sito - śmieje się. Na tym jednak kończy się krytyczne, polityczne ostrze lubelskich "Niewolnic".
Rolą Grzmotnickiego, burmistrza dystyngowanie jowialnego, stanowczego, a, jak trzeba, miękkiego Włodzimierz Wiszniewski świętował jubileusz 50-lecia pracy w Teatrze Osterwy (po premierze zgotowano mu prawdziwą fetę). W postać jego żony Katarzyny wcieliła się kapitalnie Jadwiga Jarmuł, dając popis komediowej roli granej bez przerysowań, jakby "na poważnie", a przez to rewelacyjnie śmiesznej. Przy Jarmułowej nawet kabaret Ani Mru Mru wysiada. Do historii przejdzie scena, kiedy Katarzyna skrycie je na śniadanie flaki, po czym upada i "umiera", by wymusić na mężu burmistrzu poparcie kandydatury zięcia.
Nieodrodnym dzieckiem państwa burmistrzostwa jest Sabina, czyli Magdalena Sztejman-Lipowska, może w tej roli nazbyt plebejsko rozkrzyczana, ale przecież wdzięczna. Każdy miał swoje pięć minut, a brawa specjalne należą się Henrykowi Sobiechartowi - ze służącego Walusia zrobił komediowo pełnokrwistą postać. Wydawało się, że Sobiechart przypisanyjest do ról dramatyzujących i melancholijnych, a tymczasem wywija szczotką, śpiewa i kica po scenie jak prawdziwy, do salonu przysposobiony Waluś. I tylko pijana, co jakiś czas przemierzająca scenę orkiestra niepokoi kakofonią dźwięków, że może w Pipidówce jest coś z Titanica.
Trzeci akt spektakl miał w foyer. Fetowano Włodzimierza Wiszniewskiego, a wojewoda i dwaj prezydenci Lublina (były i obecny) zapewniali, że Lublin nie jest Pipidówką.