Artykuły

Historie pewnych miłości

Przyrzekasz wieczną miłość dwudziestolatkowi, ale słowa dotrzymujesz człowiekowi, którego nie do poznania zmienił czas. Może lepiej kochać milcząc? - o "Walentynkach" w reż. Anny Seniuk w Teatrze Collegium Nobilium pisze Ewa Hevelke z Nowej Siły Krytycznej.

Każdy człowiek nosi w sobie przynajmniej jedną miłość, która się nie spełniła, bo jakoś tak głupio wyszło. Nawet jeśli już znaleźliśmy platońską połowę, myślimy o tym, co by było, gdyby wtedy stało się inaczej.

14 lutego każdy obchodzi jak umie. Wala ma swój własny dzień Walentego, czyli rocznicę śmierci mężczyzny jej życia. Świętuje w towarzystwie jego żony. Od 20 lat kobiety żyją wspólnie w jednym mieszkaniu. Absurd rosyjskiej duszy i ludzkiego masochizmu.

Sześćdziesięcioletnia Walentyna (Joanna Moro), w dzień urodzin opowiada nam historię swojego życia. Był sobie kiedyś Walenty (Paweł Domagała). Młody, czupurny, blond intelektualista. I była śliczna blondyneczka Wala (Zuzanna Grabowska). Do dzisiaj zostały jej te same dołki w policzkach kiedy się uśmiecha. Wszyscy byli piękni i dwudziestoletni - On (Mateusz Lewandowski), Ona (Marta Dąbrowska) i Buchow (Bartosz Warzecha) też. Cała grupa. Zaczynali od ławek w parkach, teoretyzowania na temat natury miłości. W praktyce zaś zachowywali się jak dziecko przy trudnej sztuce wiązania sznurowadeł. Między nimi biegała prozaiczna Katia (Joanna Gryga). No i wszystko byłoby dobrze, gdyby w pewnym momencie Wala zapytał, albo Wala sama powiedziała. A tak - jakoś głupio wyszło.

Po kilkunastu latach spotykają się znowu. Ale nie ma już młodego nonkonformisty "bez łaski". Jest szpetny czterdziestoletni Walenty (Maciej Mikołajczyk). Żonaty na złość z Katią i nawet do tego przyzwyczajony. A Walentyna jest coraz piękniejsza, bo cierpienie uszlachetnia. Pielęgnuje tamtą miłość i wszystkie uczucia, które się z nią wiążą - zazdrość, nienawiść, krzywda. Ale nie chce Walentego, bo to już przecież nie jest on.

"Walentynki" są studium poświęcenia życia ułudzie. Kocha się nie człowieka, ale swoje wyobrażenia o nim. Lepiej jest po śmierci ukochanego wykupić od żony wszystkie jego skarpetki, niż je przez całe życie prać. Poza tym, do twarzy nam z nieszczęściem i ze zmarnowanym życiem. Ze strachu przed zmianą i rozczarowaniem Walentyna woli wyobrażać sobie szczęśliwe zakończenia, niż podjąć ryzyko.

Jedyną, która się nie boi jest Katia. Głupiutka podfruwajka, która złapała Pana Boga za nogi, bo Waleńka, miłość z górnej półki, ożenił się właśnie z nią. Całe życie spędziła z człowiekiem, który nic do niej nie czuł i otwarcie się do tego przyznał. W końcu dojrzała i pogodziła się z tym. Nie miała innego wyjścia. Musiała zgasić światło i zacząć wszystko od nowa.

Teraz, kiedy jego już nie ma, dwie kobiety roszczą sobie prawo do żałoby. Po Walentym została jedynie strzelba. Z dwoma pociskami w środku. Tyle, że jeden jest ślepy. Pytanie tylko - który?

Na scenie Collegium Nobilium było widać, że aktorzy podświadomie czują głębię i złożoność poruszanego problemu, ale nie są w stanie dotknąć jego sedna. Słowa nie przedstawią tego, co się dzieje między bohaterami dramatu. Potrzebna jest wyobraźnia doświadczenia życiowego. Skoro tego zabrakło, spektakl został zbudowany przy pomocy półśrodków. Szczególnie w przypadku sześćdziesięcioletnich Wali i Kati (Olga Sarzyńska).

Stara sfrustrowana nieszczęśliwa kobieta, która powoli przestaje nienawidzić jego żonę, zaczyna się do niej przyzwyczajać, a nawet uzależniać. Ma piękne rysy twarzy, łagodne szlachetne, tak jak jej cierpienie. Jednak Joanna Moro stała obok postaci. Stworzyła Walentynę składającą się głównie z postawy starej panny, w sweterku na guziki, gładko, zaczesanymi włosami i spojrzeniem intelektualistki. A Wala, bez sensu przekochała całe życie. Nigdy nie była żoną, nigdy nie była matką. Przez ostatnie 20 lat przy życiu trzymała ją zazdrość i przeświadczenie, że pod każdym względem przewyższa jego żonę. Aż pewnego dnia nie rozpoznała wiersza Josifa Brodskiego dla Anny Achmatowej. Katia wyprowadziła ją z błędu i to był początek końca.

Żona - stara, zapijaczona prostaczka. Ruda wariatka, w już dawno znoszonej kiecce. Ale też dusza-człowiek, który pamięta o urodzinach, bo normalni ludzie tak robią. Olga Sarzyńska wyraźnie oddała reakcje człowieka, który zrobi wszystko dla wódki. Bardzo rzadko spod pustego komizmu pokrzykiwań, bełkotu, zamaszystego chodu wygląda tragizm, który stworzyła młoda Katia. Joanna Gryga zbudowała postać romantycznej podfruwajki, która się pierwszy raz zakochała. Najpierw opowiada o kąpielach w stawie, a późnej z całą świadomością godzi się na życie z człowiekiem, który nic od niej nie czuje.

Mało znaczący Walenty, składa się z cytatów filmowych, pokazowych samobójstw w basenie, cynizmu wobec żony i romantyzmu w stosunku do Walentyny. Jest przedmiotem w rozgrywce miedzy kobietami.

A w drugim, dalekim planie rozgrywa się miłość trochę inna. Mniej skomplikowana, ale równie życiowa. Jest On, jest Ona. Zakochani na przekór wszystkim, kradnący sobie spojrzenia, dotyk. Później pojawia się Ono i cień wątpliwości, ale tylko na chwilę. Szczęśliwe, romansowe zakończenia też się przecież w życiu zdarzają. Z boku tych wydarzeń stoi najlepszy przyjaciel Buchow. Zawsze sam. Wypowiedział najważniejsze zdanie w całym spektaklu. Szkoda tylko, że nikt oprócz wszechświata go nie słyszał.

"Walentynki" miały być wnikliwą analizą miłości. Jednak inscenizacja bardziej znużyła niż nastroiła refleksyjnie. Chociaż została bardzo precyzyjnie skonstruowana na bazie dwu popularnych rosyjskich dramatów "Dnia Walentego" Iwana Wyrypajewa i "Walentego i Walentyny" Michaiła Roszczina. Wszystkie nawiązania kulturowe, połączenia miedzy bohaterami i tekstami sztuk, stworzone przez Annę Seniuk, dawały bogate pole do popisu. Ale dla doświadczonych aktorów. Natomiast młodzi radzili sobie jak umieli. Tam, gdzie brakło im narzędzi teatralnych, sięgali po rozwiązania z filmów. Wiedziało się, co aktorzy chcą powiedzieć, dlaczego pierwsze i ostatnie zdania dramatu wypowiada sama reżyserka Anna Seniuk. Kolejne ściemnienia, etiudy. Pokaz umiejętności świergolenia w parku, odtańczenia sennej wizji głównej bohaterki. Na małej scenie CN, gdzie widz dostrzega łzy i pot na twarzach, bez trudu zauważa skupienie przy liczeniu taktu. Raz dwa trzy, obrót w prawą stronę i do przodu zaczynając lewą nogą. A nie o to chodzi w tym spektaklu.

Na bazie trudnego dramatu zrobiono warsztat. Niektórzy studenci są już nieźle ociosani. Innym też niczego nie brakuje - oprócz doświadczenia. Dlatego nie należy ich obsadzać w rolach 60-letnich kobiet, które za pięć minut umrą, albo, zamiast zapić się na śmierć, wylądują na Marsie w 2012 r. To jest bowiem dla nich daleka przyszłość. Czy szczęśliwa - o tym pomilczmy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji