Artykuły

Olśnienia i przeciętniactwa

Zostanie w pamięci kilka zaledwie ról, jeszcze mniej przedstawień. A do tego zwykle, codzienne teatralne przeciętniactwo i olśnienie w postaci beckettowskich Dedykacji. Taki był w krakowskich teatrach 2006 rok - pisze Justyna Nowicka w miesięczniku Kraków.

Mistrzowie pracują gdzie indziej

Naprawdę uczciwie o 2006 roku moglibyśmy rozmawiać najwcześniej za 10 albo lepiej za 20, 30 lat. A dziś? Pamiętamy wicie, często wcale nie to, co na pamięć zasługuje. Skandal wokół spektaklu Antoniego Libery, kosmiczna katastrofa przedstawienia "Stara kobieta wysiaduje" w Teatrze Ludowym, hucpa unijnego projektu "Nocny azyl" na placu świętego Ducha... Z tej bliskiej jeszcze perspektywy widać może wyraźnie, ale na pewno niedoskonale. Niech będzie to więc podsumowanie obarczone możliwością błędu...

Dużo łatwiej wyłuskać z pamięci pojedyncze role. Może dlatego, że ważnych, przełomowych przedstawień nikt ostatnio w Krakowie nie robi. Lupa zaangażował się w zeszłym roku w chybiony projekt operowy w Wiedniu, Wajda wrócił do filmu (a premiera "Post mortem" planowana jest w Cannes), Jarocki ciągle działa, ale tylko w Teatrze Narodowym w Warszawie. Mistrzowie... Cóż, są gdzie indziej, nowych jakoś nie widać. Młodzi twórcy, przynajmniej w Krakowie, zdecydowanie stracili impet. Poza niestrudzonym Michałem Zadarą. Ten dzielny reżyser pracuje ostatnio w zabójczym tempie; jego sceniczne ekscesy niebezpiecznie zbliżają go do poziomu teatru amatorskiego. Zadarą więc nie będziemy się tym razem zajmować. Poza tym na szczęście żaden Bolesto nie wywiesił u nas na ścianie skandalicznego manifestu...

Role niezapomniane

Zostaną więc role. Na pewno Jerzy Trela w "Wielkim kazaniu księdza Bernarda" w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego w Teatrze STU. Trela w swym pierwszym w życiu monodramie. Trela, który robi z widzami to, co chce - przeraża i zachwyca, grzmi i omoluje diabolicznym szeptem. Zupełnie szalony i całkiem zwyczajnie w swym diabelstwie normalny. A do tego tekst - zupełnie niedramatyczny, filozoficzny traktat mistrzowsko przez reżysera do realiów scenicznych przystosowany. No i warsztat, rzemiosło - widoczne/niewidoczne na każdym kroku tego przedsięwzięcia - w grze aktorskiej, reżyserii, nieskomplikowanej, ale dzikie jednocześnie scenografii, w muzyce Pawluśkiewicza, światłach... Krótko mówiąc - chapeauj bas!

To chyba nie przypadek, że także w Teatrze STU zaistniały w tym roku dwie inne kreacje. Jan Peszek w "Matce" i Beata Rybotycka w "Szczęśliwych dniach". Matka okazała się przedslawieniem zupełnie nieudanym, z wizją Becketta Jasińskiego też można się nie zgadzać (ja wolę wizję Strehiera). Jednak Peszek dorzucił tu do swego dorobku wirtuozowsko zagraną postać kobiecą, w bliskim mu witkacowskim emploi. Nie było to jednak zaskoczenie. Tymczasem Beata Rybotycka pokazała w roli Winnie prawdziwy pazur, aktorstwo najwyższej próby! Brawo! Tak, jak trzy aktorki występujące w "Pokojówkach" Józefa Opalskiego w Teatrze im. Słowackiego - Joanna Mastalerz, Natalia Strzelecka i Dorota Godyń. I w tym samym teatrze jeszcze Dominika Bednarczyk w "Krokach", jednej z trzech jednoaktówek Becketta.

Zapomnieć jak najprędzej

Jak najszybciej chciałabym zapomnieć o "Śnie nocy letniej" w reżyserii Mai Kleczewskiej w Starym Teatrze. Ten Szekspir jest błyskotliwy niczym program rozrywkowy na Polsacie - głupi, rechotliwy i w złym guście. Nie czas i miejsce na szczegółowe opisy, wyjaśnię jedynie, że pani reżyser, niczym w starym dowcipie, wszystko się ({excusez le mot) kojarzy z dupą. Te skojarzenia wspiera mętnymi dywagacjami z dziedziny gender i psychoanalizy. Do tego nie żałuje nam płodów własnego pióra, uzupełniając Szekspira reżyserskimi interpolacjami. Zęby bolą!

To irytujące widowisko jest najbardziej jaskrawym przejawem rozdroży (manowców?), na jakich utknął Stary Teatr pod dyrekcją Mikołaja Grabowskiego. Nie wypalił nurt kulturalnej rozrywki, młode wilczki też nie wniosły do repertuaru oczekiwanej odnowy. Grabowski jako reżyser chyba za bardzo zapatrzył się grepsy i gagi stosowane na scenie przez swoich młodszych kolegów (dziwaczny "Tartuffe", nieudany "Sejm kobiet"). 0 Zadarze obiecałam już nie wspominać. Jan Klata zrobił w Starym jedno ze swoich najlepszych przedstawień, trudno je jednak uznać za coś więcej niż dobrze zrealizowany, błyskotliwy fajerwerk. I jeszcze Paweł Miśkiewicz.

Zostaje Paweł Miśkiewicz

W tym przypadku mam jednak mieszane uczucia. Nie ma wątpliwości, że "Przedtem/potem" wg Schimmelpfenniga w Starym Teatrze to jedna z najciekawszych inscenizacji 2006 roku, reżyserski majstersztyk. Miśkiewicz, co jest dziś ogromną rzadkością, wypracował na scenie własny, rozpoznawalny język. Jego realizacje są mocnym punktem repertuaru Starego Teatru. Robi teatr kameralny, niezwykle subtelny, pełen skupienia, ironiczny, nie stroniący od swoistego nieco absurdalnego humoru. "Przedtem/potem" to wieloosobowy fresk, rozpisany na kilkadziesiąt wątków. Miśkiewicz "dyryguje" tą partyturą bezbłędnie. Niestety, to po prostu dość przeciętny tekst nie wart tej pracy, wysiłku i zatrudnionych gwiazd (znowu świetny Peszek, ale w roli elektryka, w pięknej, nieomal baletowej scenie). Z Warszawy wieści dochodzą, że Miśkiewicz reżyseruje tam Ibsena. Dlaczego w Krakowie musi zabierać się za drugorzędną teatralną konfekcję?

Ćwiczenia pamięci

Z kronikarskiego obowiązku można by jeszcze odnotować to czy inne przedstawienie, ale po co? Nie przekonała mnie żadna ubiegłoroczna propozycja Bagateli, zadziwia co najwyżej, że w tym teatrze otwiera się wciąż nowe sceny (od niedawna scena jest także w piwnicach budynku przy Karmelickiej), wciąż bez artystycznych sukcesów. Fars unikam, nic na to nic poradzę, a komediowy eksperyment Andrzeja Domalika z Czechowem wynudził mnie. W Teatrze im. Słowackiego ciągle za mało dobrze zrobionej klasyki, a takie niewypały jak "Kordian" Janusza Wiśniewskiego naprawdę nie powinny się zdarzać. W nowohuckiej Łaźni znacznie ciekawsze były wydarzenia zewnętrzne -jak międzynarodowy projekt beckettowski czy warszawski festiwal Genius Loci niż własne produkcje teatru. Niezły poziom trzyma Groteska.

Nowe oblicze sceny pod Ratuszem

Trochę nieoczekiwanie interesującym miejscem na teatralnej mapie miasta stała się Scena pod Ratuszem Teatru Ludowego. Traktowana niegdyś jako wstydliwa przystań muzy lekkiej, łatwej i przyjemnej, oddana pod nieudane eksperymenty młodej dramaturgii dziś zyskuje nową tożsamość - miejsca, gdzie proponuje się widzowi rozrywkę inteligentną, dopracowaną warsztatowo i przyrządzoną ze smakiem.

Nowe oblicze Sceny pod Ratuszem to zasługa reżyserów, którzy wciąż jeszcze są młodzi, ale z powodzeniem praktykują na scenach od kilku ładnych sezonów. Paweł Szumiec i Tomasz Obara zrealizowali w ubiegłym roku przedstawienia, które bez wahania można polecić widzom poszukującym w teatrze czegoś innego niż Sofokles czy Szekspir. Nagradzane na festiwalach "Wszystko o kobietach" Szumca i znakomicie przyjęta "Gąska" Obary to przedstawienia świetne aktorsko, zrealizowane niebanalnie, ale w zgodzie z tekstem, z inscenizatorskim wyczuciem i wyobraźnią.

Na koniec, a może przede wszystkim?

Dedykacje poświęcone Beckettowi. Napisano już o nich wiele, więc nie będziemy powtarzać. Światełko w mrokach teatralnej nudy i przeciętności. Pomysł i realizacja - Józef Opalski. Wśród protagonistów - Julia Lazzarini, Serge Merlin, Zbigniew Zapasiewicz. Niezapomniane spektakle, o których będziemy pamiętać za 10, 30 lat? Bez wątpienia, bez prawa do błędu.

Na zdjęciu" "Przedtem/Potem" w rez. Pawła Miskiewicza, Stary Teatr.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji