Artykuły

Mój brat McDonagh. Rozmowa z Kazimierzem Kutzem

.

Jak to się stało, że taki realista jak pan wziął się za sztukę McDonagha - autora, którego reżyserzy odczytują zwykle przez umowne, formalne filmy Tarantino?

- To był szereg przypadków i trochę manipulacji. Zaczęło się od Gustawa Holoubka, który chciał ściągnąć Jerzego Trelę na etat do Teatru Ateneum. Planował spektakl, gdzie Trela, tak jak w Edypie, zagrałby razem z Teresą Budzisz-Krzyżanowską. Spektakl, pokazujący stary warsztat aktorski. Ale Jerzy Trela się wahał, czy to dobry pomysł; mieszkać w Krakowie, pracować w Warszawie. Holoubek chciał mu więc zaoferować od razu jakąś konkretną, efektowną rolę. I to był ten tekst. "Czaszka z Connemary", rola Micka Dowda.

Mamy więc już Jerzego Trelę i Gustawa Holoubka. Ale "Czaszkę" zrobili Kazimierz Kutz i Jan Kociniak

- Gdy Jerzy już się zgodził, zaczęli się zastanawiać, kto mógłby to wyreżyserować. Trela uważał, że ja byłbym najstosowniejszy. Tylko że ja już coraz rzadziej pracuję w teatrze, powoli przesuwam się na aut. W teatrze trwa inwazja młodych pokoleń i ja jestem zsunięty, na zwałowisku.

A jednak wziął się pan za tekst autora, po którego najchętniej sięgają właśnie ci młodzi.

- Ja o tym nie wiedziałem. To tamci z teatru mnie zaprosili. Nękali, nękali, aż wynękali. W końcu pomyślałem sobie: sztuka kameralna, dobrze napisana, czemu nie? Zrobiliśmy pierwsze ustalenia, umówiliśmy terminy. Ale potem okazało się, że Trela jest poważnie chory, że grożą mu jakieś operacje. Na jego miejsce przyszedł Jasiu Kociniak. I tu kolejny przypadek, bo wyszło na to, że to właśnie Kociniak jako pierwszy przyniósł "Czaszkę..." do teatru. Myślał o sobie. Mick Dowd miał być jego pożegnalną, dużą rolą na "merci". Trela nic o tym nie wiedział, to była manipulacja teatru. Ale dobrze się stało, że ten tekst wrócił do Kociniaka, człowieka nieskazitelnego, bardzo skromnego, po wielu perypetiach zdrowotnych. On od dawna nie był wykorzystywany. Godził się na pozycję śmiesznego staruszka od epizodów. A tutaj dostał wspaniały prezent, który sam sobie wymyślił. Jego marzenie spełniło się przez przypadek. Nigdy nie przypuszczał, że może być tak dobry.

A pana coś zaskoczyło w tej pracy?

- Zobaczyłem w McDonaghu swojego brata, kogoś szalenie bliskiego. Ja przecież całe życie robiłem to samo, co on. Zajmuję się takimi ludźmi "na podeszwie", których historia zostawia samym sobie. To sztuka, która się dzieje w niezwykle określonych warunkach kulturowych, w świecie opartym na katolickiej moralności. A jednocześnie widać tu skutki działania systemu wolnorynkowego, który my w tej chwili przeżywamy. Na tym tle McDonagh pokazuje współczesny los społeczności odrzuconej. I rozpoznaje jej sytuację z naturalną oczywistością, prostotą. Czym to się różni od moich "Paciorków jednego różańca"? To jest dokładnie to. To moje spojrzenie. Ten autor ma wspaniałe poczucie tożsamości, identyfikacji z ludźmi, których opisuje.

McDonagh jako pokorny realista?

- Realista o wspaniałym, metaforyzującym sposobie myślenia. I dlatego jego sztuka jest diabelska. Niezwykle nęcił mnie w niej ten perwersyjny pomysł na głównego bohatera. Wdowiec Dowd jest jedynym jawnym bezbożnikiem w miasteczku, jedynym człowiekiem niewierzącym. Ale to właśnie u niego ksiądz zamawia te "jesienne prace", czyli usuwanie ciał z cmentarza i wykopywanie grobów na zapas. W Polsce ma to niezwykle silne, ciekawe konotacje, oczywiście niezamierzone przez autora. Gdy czytałem tekst, nasunęło mi się drastyczne skojarzenie z czasami okupacji. Ze zjawiskiem szmalcownictwa. Znałem przypadki, gdy ludzie wykopywali z cmentarzy żydowskich głowy, przynosili do domu i wyrywali im złote zęby.

Wtedy była to zbrodnia, tutaj zamówienie publiczne.

- Dlatego też zajęcie głównego bohatera jest papierkiem lakmusowym otoczenia. Otoczenia, niezwykle przypominającego naszą parafialną, radiomaryjną prowincję. Takie społeczności nie mogą żyć bez wroga. A Mick doskonale się na wroga nadaje. Nie tylko nie wierzy, ale też ma w życiorysie podejrzaną kartę. Siedem lat temu jego żona zginęła w katastrofie samochodowej. On prowadził. I w ramach tej parszywej parafiańszczyzny katolickiej wymyślono sobie, że on tę żonę najpierw zabił, a potem sfingował wypadek. No i tu wchodzimy w obszary fundamentalizmu chrześcijańskiego, tak koszmarnie dziś rozpowszechnionego, jak Radio Maryja i całe idące za nim okrucieństwo. McDonagh robi to, co trzeba. Zajmuje się marnymi ludźmi, którzy starają się, żeby ten wróg był jeszcze gorszy. Ich wiara jest wywrócona na drugą stronę, szukają alibi dla swoich grzechów, dla tkwiącego w nich zła.

Znajdują to alibi u McDonagha?

- McDonagh ich przede wszystkim nie ocenia. On lubi ludzi, patrzy na nich życzliwie. Przedstawia społeczność, która po przejściu z kultury chrześcijańskiej w kapitalizm zaczęła się degenerować, ale utożsamia się z nimi w tym fenomenie. Sam przecież z podobnego fenomenu wyrasta. I jest w tym tyle szczerości. Ja też jestem realistą, czego dowodzą wszystkie moje filmy. Realistą, który potrafi wykrzesać z rzeczywistości poezję. Ja też jestem życzliwy ludziom, którzy ponoszą koszta przemian. Moi Ślązacy to są właściwie europejscy Indianie, "indianerzy", których los skrzywdził straszliwie. Ja z nich pochodzę. Jestem wypróbowanym drwalem tego lasu. A u McDonagha zobaczyłem tę wspaniałą świadomość piękna ludzi najprostszych. Jedyne, co pozostało mnie, reżyserowi, to podnieść poszczególne, realistyczne tragedie do wymiaru odkupienia przez śmieszność. Podnieść do takiej ogólnej obiektywnej refleksji nad tym, jak ludzie dzisiaj muszą żyć. Znalazłem w tej sztuce pełny rezonans z własnymi spostrzeżeniami i nie kusiło mnie zupełnie, by mrugać do widza, robić polityczne aluzje.

Mimo że sztuka opowiada o spisku, który wręcz natrętnie współgra z ostatnimi wydarzeniami w Polsce.

- Ja nie mogę być ani w miligramie publicystą. Mówię po prostu o trudzie człowieczeństwa dzisiaj. Świat jest wszędzie i zawsze równie straszny, co wspaniały. Najciekawsze są nie konkretne afery, tylko jak człowiek sobie z tym poradzi. Dowdowi sąsiedzi urządzają coś takiego, co przeżywa teraz biskup Wielgus. Nawiasem mówiąc, Wielgus poradził sobie o wiele gorzej. Ale nie to jest najważniejsze w utworze. Tam jest jeszcze tajemnica; do końca nie wiemy, czy bohater jest czysty czy nie. Patrzymy za to, jak ten mały, stary człowieczek przeciwstawia się nagonce. To jest momentami ujmujące. I tak tragiczne, że jest tylko wesołe.

Dla Jana Kociniaka, który grywał w kabaretach, śmieszność to chyba naturalny żywioł?

- Śmieszność się osiąga. "Czaszka..." komedia plebejska, wynikająca z organiczności losu. Ślązacy nie są weseli dlatego, nie dlatego mają tak rozwinięty humor, że im jest wesoło. Wręcz przeciwnie. To jest forma odreagowania rzeczy okropnych. Kociniak warunki fizyczne miał do komedii idealne, bo to taki wyskrobek, taka bakteria. Ale właśnie tę łatwą śmieszność musieliśmy mu wykasować. Podobnie jak tkwiącą w nim głęboko naturalną skromność, uległość, defensywę. Praca z nim była przede wszystkim natury psychologicznej. Chodziło o to, by jego grzeczność podnieść do cnoty agresywnej. Żeby przejął władzę nad całym tym światem i oparł się nawet Krzyżanowskiej, która jest piekielnie zaborcza. Ci aktorzy są strasznie wyposzczeni, strasznie pragną przeżyć coś w teatrze. Dlatego w końcu mi się całkowicie poddali. Widzieli w tej pracy przygodę zawodową, zaczęli się w niej rozsmakowywać.

Dla pana to także była przygoda?

- Ten tekst nie kosztował mnie żadnego wysiłku. Czułem się, jakbym sam to napisał. I myślę, że publiczność też się w nim dobrze odnajduje. Każdy ma dziś w sobie ten sam lęk, którego dawniej nie było. Lęk przed opuszczeniem. Ludzie przychodzą i czują podobieństwo, są wdzięczni, że zostali zauważeni w swojej zwyczajności. W Irlandii zaczęło się to dwadzieścia lat wcześniej, co McDonagh w swojej bystrości i szlachetności zrozumiał i umiał pokazać. Jego bohaterowie się starają Nawet ta stara kobieta, alkoholiczka, która przychodzi na przeszpiegi. Jest demonstracyjną katoliczką, a w gruncie rzeczy grzeszy, dorabiając na lewo w bingo. Ale ona przecież musi to robić, żeby się utrzymać. I mimo tych drobnych grzeszków, ci ludzie nie dali się zmiażdżyć, walczą o swoją godność. Tam jest nawet pedagogiczne przesłanie, do którego dochodzi najmłodszy bohater - żeby nie kłamać, nie dać się wciągnąć, żeby się nie skurwić. To jest takie proste. A biskup tego nie wiedział.

Czy skoro odnalazł pan już w McDonaghu brata, będzie pan zacieśniał tę więź? Wróci pan do jego tekstów?

- Musiałbym wiedzieć, gdzie tego szukać, musiałbym przeglądać pewnie jakieś roczniki Dialogu. A ja nie mam czasu. Jestem starym człowiekiem, jestem niecierpliwy, muszę jeszcze wyrwać z tego życia coś dla siebie. Powoli staję się własną matką. Gotuję, robię zakupy, kocham swoje dorastające dzieci. One są szalenie zabawne, bo najmniej o mnie wiedzą, jako o artyście, senatorze. Mówią: "Ojciec, ty jesteś chyba strasznie sławny człowiek". I same zaczynają teraz patrzeć na jakieś moje stare rzeczy. Na przykład mój piętnastoletni syn zechciał się skupić ostatnio na "Perle w koronie". I mówi "Ojciec, niezłe". To są te więzi, które naprawdę należy zacieśniać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji