Artykuły

Najważniejsze, że się dzieciom podobało!

Strzeżcie się mieszkańcy stolicy, bo zamiast wilka możecie za kratami zobaczyć włochatą kukłę i to może być naprawdę przerażający widok - o "Czerwonym kapturku" w reż Waldemara Wolańskiego w Teatrze Miniatura w Gdańsku pisze Anna Bielecka z Nowej Siły Krytycznej.

Podobno miarą jakości przedstawienia dla dzieci jest ich reakcja na to, co widzą na scenie. Tylko, że jak sięgnę pamięcią, nie byłam jeszcze na spektaklu dla najmłodszych, który by im się nie podobał. Może to dlatego, że gdy dziecko wyrwie się choć na chwilę z sztucznego ekranowego albo komputerowego świata, którym syci się na codzień, rzeczywistość przyozdobiona na scenie w żywe barwy, też może je zachwycić.

Wyrazistych barw w "Czerwonym Kapturku" nie zabrakło. I zachwytów, cichych westchnień, radosnych uśmiechów w wykonaniu dzieci też nie. Tylko mnie daleko było do owacji. Nie mam siedmiu lat, a co za tym idzie nie mam też wrażliwości młodego widza i na wszystko patrzę bardziej krytycznym okiem. Nie chcę też zwalać swojego konserwatyzmu na filologiczne wykształcenie, ale całe życie trwałam w przekonaniu, że jeśli coś jest bajką, to powinno bajką pozostać, niezależnie od tego czy przekłada się ona na wersję teatralną, filmową, musicalową czy animowaną. Czerwony Kapturek jest bajką i chyba nikt nie ma co do tego wątpliwości. Czerwony Kapturek w reżyserii Waldemara Wolańskiego staje się muzyczną tragifarsą.

Muzyczność nie jest oczywiście przywarą. Urozmaicenie spektaklu lekkimi, łatwo wpadającymi w ucho piosenkami rozbudza młodą widownię. Tylko, że piosenka posiada także tekst i gdy wesoły wilk śpiewa beztrosko "jestem kanibalem", mnie wcale nie jest do śmiechu. A gdy na deser słyszę, równie radosnym tonem, że najlepsza i najzdrowsza forma żywieniowa to głodówka albo zapełnianie żołądka litrami wody, to otwieram szeroko oczy ze zdumienia i wyobrażam sobie, że jestem na turnusie odchudzającym i spektakl, który oglądam to tylko forma niewinnej terapii.

Tyle, że wcale nie było niewinnie. Po pierwsze - scenografia Joanny Hryk. Pomyślana dość intrygująco. Ustawiona na scenie olbrzymia czerwona księga z napisem "koniec" to przewodnik po kartach bajkowej opowieści, którą każde dziecko przecież słyszało. Gdy księga się otworzy, wypłyną z niej trzy podstawowe obrazy bajki: dom Czerwonego Kapturka, las i dom babci. Pomysł przedni, ale dekoracje są malowane. Ja nie chcę się wymądrzać, ale jako świeżo upieczony teatrolog zdążyłam się dowiedzieć, że postulat zniesienia malowanej scenografii głosiła Wielka Reforma Teatralna, a to było jakieś sto lat temu! A w Czerwonym Kapturku jak na dłoni cały pięknie namalowany świat, pełen żywych barw i mieniących się kolorów. Każde drzewo jest tu idealnie zielone, każdy dom idealnie ceglasty i drewniany, każdy ptaszek idealnie żółty, każdy szczegół idealnie dobrany. Moja mama-nauczycielka maluje takie tła z dziećmi, gdy przygotowuje teatrzyk pokazywany na szkolnej sali gimnastycznej! Po drugie - postaci. Zamiast żywych ludzi mamy przerośnięte kukły sterowane przez tychże ludzi. Niestety wszystkie, Czerwony Kapturek, mama, babcia, wilk i gajowy, cierpią na wielkogłowie i zamiast intrygować, odrzucają.

Czerwony Kapturek w wydaniu Agnieszki Grzegorzewskiej zmienia się z grzecznej bajkowej dziewczynki w krnąbrne, rozkapryszone dziecko, któremu wcale nie chce się zanieść chorej babci lekarstw. Po trzecie - niepotrzebne wtrącenia. Co kogo interesuje, co stało się z ojcem Czerwonego Kapturka? Nie wiem, ale gdyby ktoś rzeczywiście nie radził sobie ze swą ciekawością, tata Kapturka "wyjechał w delegacji i wróci pojutrze". W tym czasie pozostali zatańczą kilka układów, dając wyraz podstawowej znajomości kroków do walca wiedeńskiego, tanga i polki, a także pomówią do widza językiem Mickiewiczowskich "Dziadów" i Teatru Osobnego Białoszewskiego, gdy szyldami będą tłumaczyć, że następuje przerwa albo koniec. Po czwarte i ostatnie - finał. Gdy babcia i Czerwony Kapturek cudem ocalałe wydostaną się z brzucha wilka, ten poniesie karę. Zostanie zamknięty w warszawskim zoo. Strzeżcie się mieszkańcy stolicy, bo zamiast wilka możecie za kratami zobaczyć włochatą kukłę i to może być naprawdę przerażający widok.

Próbuję wytłumaczyć jakoś te wszystkie teatralne udziwnienia. Ale myśl o grotesce i różnych zabiegach intertekstualnych odrzuca możliwość przygotowania spektaklu dla dzieci, a to one w większości zasiadają na widowni Teatru Miniatura. Jedyne co przyszło mi do głowy, to tragifarsa. Bo dzieci się śmiały, a ja cierpiałam, że wszystko jest w tym świecie tak idealnie, zgodnie z zachowaniem wszelkich proporcji poukładane. Nawet choreografia Kazimierza Knola zaplanowała tylko jednakowo synchroniczne ruchy aktorów. A oni dzielnie wypełnili swoje zadanie. Wilk Arkadiusza Urbana był naprawdę groźny, gajowy Jacka Gierczaka naprawdę odważny, a gil Piotra Kłudka i wiewiórka Hanny Miśkiewicz w swych wykwintnych kostiumach naprawdę strojne i przekonywujące. To jednak za mało by stworzyć udane przedstawienie. Przynajmniej dla mnie. Ale najważniejsze, że dzieciom się podobało!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji