Artykuły

Jestem cholerykiem

- Wielka polska reżyserka Lidia Zamkow powiedziała mi kiedyś: Grzesiu, w aktorstwie działa system pluskiewkowy. Przypną cię pluskiewką do tablicy ogłoszeń, że grasz albo cię nie przypną. No i wtedy jak cię przypną, to jesteś artystą, a jak cię nie przypną, to siedzisz w domu i nic nie robisz. To prawda, to jest bardzo niewdzięczny zawód - mówi GRZEGORZ CHRAPKIEWICZ, trójmiejski aktor, pedagog i reżyser.

Z reżyserem, aktorem i profesorem Grzegorzem Chrapkiewiczem rozmawia Łukasz Rudziński:

Dlaczego właśnie teatr?

- Ta fascynacja zaczęła się w dziecięctwie tak zwanym - nie byłem jeszcze świadomy tego dlaczego, a już wiedziałem, że chce być artystą teatru. Ja całe życie robiłem teatr w domu. Od dziecka coś przedstawiałem, zasłaniałem, kładłem stół, na stole coś robiłem. Najpierw bawiłem się w jakiś teatr lalkowy, potem w teatr żywego planu, później na podwórku... dzieci się bawiły w różne zabawy, a ja wtedy na wieszak koc zarzucałem - to była kurtyna, zza której wychodziłem. To w genach chyba jest. W Kielcach przed wojną nie było teatru stacjonarnego, ale mój dziadek Józef Wochna prowadził teatr. Był pierwszym jego aktorem i reżyserem i wciągnął w to moją babkę. Stad chyba wzięła się ta fascynacja, bo o teatrze ciągle się mówiło. Ja jeszcze do szkoły nie chodziłem, a dziadek już mnie tam "przemycał" i ta magia na pewno na mnie bardzo wpłynęła.

Grzegorz Chrapkiewicz kojarzy się głównie z repertuarem komediowym, więc zapytam pana jako znawcę - czy Polacy to naród smutasów?

- Nie. Mamy takie cechy słowiańskie, jak skłonność do melancholii, ale nie jesteśmy narodem smutasów. Chociażby świadczy o tym zapotrzebowanie na ten gatunek. Przecież ludzie, mówiąc kolokwialnie żargonem teatralnym, walą drzwiami i oknami na wszelkie tego typu sztuki.

Nie przeszkadza panu opinia, że Chrapkiewicz tylko bawi i śmieszy?

- Ja z jednej strony się cieszę, że mówi się o mnie, że jestem specjalistą od repertuaru komediowego. Jednak z drugiej strony czasem to uwiera, ponieważ robię też inne rzeczy - to w Trójmieście uważa się mnie za artystę robiącego taki repertuar, natomiast poza Trójmiastem tak nie jest. Robię różne rzeczy - oczywiście w tym też komedie, ale w większości są to sztuki poważne. Czuję się niedoceniony w Trójmieście - wielokrotnie prosiłem dyrektorów trójmiejskich, by dali mi spróbować, mówiłem, że chciałbym wyreżyserować coś, co nie będzie farsą i komedią... boją się. Nawet nagrody w innych miastach nie są rękojmią, że by dać mi w Gdańsku coś poważnego do zrobiena... Tutaj taką mi przylepiono łatkę ponieważ niewielu reżyserów decyduje się na robienie rzeczy lekkich, komediowych, bo to nie przynosi splendoru. Bardzo rzadko jakiś reżyser dostaje prestiżową nagrodę za to, że wyreżyserował wspaniale spektakl komediowy.

Pan dostał Nagrodę Teatralną Marszałka Województwa Pomorskiego za farsę...

- Dostałem ją przede wszystkim za operę "Wesele Figara". "Nie teraz kochanie" było wymienione w tym werdykcie, ale myślę, że gdyby nie było tego "Wesela Figara" to raczej nie dostałbym tej nagrody.

W Kielcach była jeszcze Dzika Róża.

- To prawda, ale inne nagrody już były za Ioneskę, za "Iwonę, księżniczkę Burgunda". Z drugiej strony to dobrze, że opera istnieje w moim życiu. To jest dla mnie niezwykła odskocznia, bo ja uwielbiam reżyserować opery.

Jakie są różnice między reżyserią sztuki teatralnej i opery?

- W moim wypadku jest to niezwykle mozolna praca, ponieważ nie mam wykształcenia muzycznego, a przynajmniej osiemdziesiąt procent inspiracji w reżyserowaniu opery pochodzi z muzyki. Aczkolwiek jestem zwolennikiem teorii wagnerowskiej, mówiącej o tym, że opera jest syntezą sztuki, sztuk wszelkich - przypisywanie muzyce priorytetu i czynienie z muzyki celu, przyczyniło się do klęski opery. Wagner uważał muzykę za jeden ze środków wyrazu (tak jak słowo, plastykę, ruch sceniczny, światło), który tworzy dzieło sceniczne, jakim jest spektakl operowy. A z kolei Mozart odwrotnie - w tamtych czasach postulował, że poezja powinna być pokorną siostrą muzyki - tak się wyrażał. W dzisiejszych czasach tak nie jest, czego najlepszym dowodem są wielkie sukcesy wybitnych polskich (i nie tylko) reżyserów teatru dramatycznego, którzy tworzą spektakle operowe - w Polsce chociażby Warlikowski, Jarzyna, Treliński. Opera jest niezwykle interesującym materiałem dla reżysera ponieważ jest tam wiele sztuczności (etymologicznie wywodzącej się od słowa "sztuka"), czyli można sobie pozwolić na świat bajkowy, na wykreowanie tego świata na nowo i puszczenie wodzów fantazji naprawdę o wiele, wiele swobodniej niż w teatrze dramtycznym.

Mówi pan, że nie ma pan wykształcenia muzycznego, ale przez kilka lat był pan śpiewakiem-solistą w Teatrze Muzycznym w Gdyni.

- To był kompletny przypadek - Jerzy Gruza zaproponował mi stanowisko swojego zastępcy do spraw artystycznych. Cztery lata pełniłem tę funkcję. Później jakby się coś wypaliło - kilkakrotnie proponowano mi takie stanowisko, nawet proszono żebym startował w konkursach, ale jest to poza sferą moich zainteresowań - sprawdziłem, dotknąłem tego i w ogóle mnie to nie interesuje. Jak przestałem być dyrektorem i chciałem wrócić do Teatru Wybrzeże, to nie przyjęto mnie, więc dyrektor Gruza zaproponował mi ten etat, ale ja śpiewałem tak, jak śpiewam jako aktor śpiewający, ale bez wykształcenia muzycznego.

Sztukę "Nie teraz kochanie" wystawił pan w Gdańsku, Bielsku-Białej i w Kielcach - czy przypadkiem to nie jest tak, że odcina pan kupony od dobrze wykonanej roboty, nie wysilając się zbytnio?

- To jest tylko po części prawda. Uważam, że farsa jest pewnego rodzaju kostką rubika - jeżeli ją się raz rozwiąże i znajdzie się do niej kod, to potem można według tego kodu postępować. Ważne tylko, żeby znaleźć do tego odpowiednią obsadę - to jest dziewięćdziesiąt procent sukcesu. Każda farsa jest kodem. Ja jak pracuję właśnie nad farsą to, proszę uwierzyć, siedzę w domu i robię rysunki, czego nigdy nie robię do innych przedstawień - gdzie kto przechodzi, gdzie mam narysowane drzwi, łazienkę i okno. Potem tę łamigłówkę rozwiązuję - ten siada, ten wchodzi, ten odchodzi, ten się podnosi - tak pracuję nad farsą. To jest czysto warsztatowa praca. Wydaje mi się, że skoro taki kod znalazłem i skoro tym kodem rozwizuję zagadkę, która się kryje pod tekstem i w tekście farsy, to mogę nim później wyłamywać inne zamki. Chociaż zdażyło mi się tylko raz, przy tym jednym tytule.

Czy są to "bliźniacze" sztuki?

- Są bardzo podobne, ale grają w nich inni aktorzy, z innymi osobowościami. To też jest kwestia wyboru dyrektorów, którzy widzieli moje przedstawienie w Gdańsku i chcieli mieć to samo przedstawienie w teatrze. Oczywiście sztuki np. Czechowa czy Sheakespire`a w zasadzie są kopalnią bez dna - można interpretować w nieskończoność te teksty i po paru latach odnajdywać w nich zupełnie inne rzeczy niż się to zrobiło wcześniej. Farsa nie jest tego typu tekstem i rzeczywiście są to w pewnym sensie kalki, ale według mojego, prywatnego kodu. Kiedyś miałem taką sytuację z farsą, którą tylko raz wyreżyserowałem, że przyszedł do mnie pewien reżyser i powiedział: Panie Grzegorzu. Muszę to panu powiedzieć, przykro mi, ale ja zrobiłem kalkę, bo nie umiałem inaczej. Nie uważam tego za stosowne - wybaczyłem mu oczywiście, ale uważam, że to nie jest etyczne, bo to jest mój kod. Ja swój kod mogę powielać, ale jeśli robi to kto inny, to jest to już plagiat.

A z kariery aktorskiej - pamięta pan postać księcia Eskalusa?

- Gdzie pan sięgnął... to jest "Romeo i Julia". Oczywiście, że pamiętam! To był mój debiut sceniczny na scenie Teatru Wybrzeże - pierwsza rola, jaką dostałem po przyjściu z Krakowa z Teatru Starego. Niezwykle trudna rola - przyznaję, że nie lubiłem jej grać ponieważ jest to jedna scena na początku i ostatnia scena kończąca, a to strasznie meczy. "Romeo i Julia" to lektura szkolna, więc graliśmy ją po dwa razy dziennie - o dziesiątej rano przedstawienie i potem następne... spędzałem parę godzin w garderobie! A ja nie potrafię się podczas spektaklu zajmować się czymś innym. Podziwiam kolegów i zazdroszczę im, że mogą rozwiązywać krzyżówki, czytać książki, gazety, oglądać telewizję... Ja tego nie potrafię, bo mi się ciągle wydaje, że zaraz mnie ktoś zawoła, że się spóźnię - nadrabiam to później w licznych podróżach, w pociągach - to są moje czytelnie.

Dlaczego coraz rzadziej można oglądać pana w roli aktora?

- Tak się układa w życiu artysty, że jest na niego zapotrzebowanie, później się je traci... W momencie kiedy zacząłem bardzo dużo reżyserować, przestałem być etatowym aktorem Teatru Wybrzeże. Jak się nie jest na etacie, to trzeba być gwiazdą, aby być zapraszanym gościnnie. Zdarzyło się w zeszłym roku, że Krzysztof Babicki mnie zaprosił do maleńkiej rólki i to nie dlatego, że on mnie sobie wymyślił - po prostu jeden z kolegów zrezygnował z tej roli i nie było wyjścia. Przypomnieli sobie o mnie, a akurat wtedy nic nie reżyserowałem i przyjąłem tę rolę z największą przyjemnością. Bo jednak to aktorstwo we mnie tkwi - od niego się wszystko zaczęło. Ja reżyserem jestem z przypadku, nauczycielem też. To był taki łańcuszek: przez to, że byłem na studiach aktorskich, zauważono we mnie zdolności pedagogiczne, bo pomagałem kolegom w robieniu scen. Potem jak zacząłem uczyć to zaraz poproszono mnie, abym zrobił spektakl na dyplom. Zrobiłem spektakl dyplomowy - uznano go za wspaniałe reżyserskie dokonanie, więc zacząłem reżyserować. Także te dwie rzeczy są tu wypadkową aktorstwa. O aktorstwie nie chcę zapominać, ale... to najtrudniejszy i najbardziej niewdzięczny z tych trzech zawodów, które uprawiam, bo człowiek nie jest odpowiedzialny za siebie. Wielka polska reżyserka Lidia Zamkow powiedziała mi kiedyś: Grzesiu, w aktorstwie działa system pluskiewkowy. Ja mówię - o co chodzi? - Przypną cię pluskiewką do tablicy ogłoszeń, że grasz albo cię nie przypną. No i wtedy jak cię przypną to jesteś artystą, a jak cię nie przypną to siedzisz w domu i nic nie robisz... To prawda - to jest bardzo niewdzięczny zawód i stąd to wynika. Oczywiście tęsknie za aktorstwem i z największą przyjemnością oddałbym jedną reżyserię za to, żeby zagrać jakąś porządną rolę w teatrze, ale na razie takiej propozycji nie ma...

A telewizja? - gra w serialu "Trędowata", sporadyczne występy w teatrze telewizji, czy epizod w "13-tym posterunku" zaspokajają pana ambicję?

- Absolutnie nie, ale na to też nie mam wpływu. I dlatego cieszy mnie to, że jestem reżyserem i pedagogiem, bo tam jest to uzupełnienie - sam decyduję o sobie i jestem panem tego, co robię. Natomiast w aktorstwie ciągle się czeka... Cieszę się, że tak się potoczyło moje życie, bo ja nie umiałbym wpatrywać się w telefon. Podziwiam młodych aktorów za to, że ich stać na to czekanie i chodzenie po castingach. Ja tak nie umiem i dlatego sporadycznie zdarza się jakieś przedsięwzięcie. Udało mi się zagrać parę ról w teatrze telewizji, których się nie wstydzę. Nawet tej "Trędowatej", bo opinia o serialu była straszna, natomiast o mojej roli nienajgorsza.

Który świat jest ciekawszy dla artysty - wielki lub szklany ekran czy też scena?

- Zawsze scena - tam się wszystko odbywa. Nie ma nic piękniejszego niż dotykanie czegoś żywego - materii, sedna, istoty teatru, istoty aktorstwa. To jest bezpośredni sprawdzian - wszystko, co się zdarzy na spektaklu, jest momentalnie weryfikowane przez publiczność. Ja wiem co robię, jak oddziaływuję, jaki jest kontakt i jaki jest odbiór tego, co się dzieje. Jako aktor mam na to wpływ w momencie realizacji spektaklu. Wcześniej jest reżyser, scenograf - wszyscy pracujemy na to, aby powstało dzieło. Ale w czasie spektaklu tak naprawdę tylko ja mam wpływ na to, co się wydarzy. W teatrze telewizji czy w filmie tak nie jest, bo to, co tworzy reżyser z aktorem, idzie na stół montażowy. Nieraz zależy od szczęścia, czy kamerzysta trafił w odpowiedni moment i ujął ten detal, który był właśnie w danej chwili ważny.

Co czuje reżyser, gdy obecny na premierze autor sztuki, podsumowuje ją tak: To przedstawienie jest najlepsze w moim życiu i zawsze będę o nim pamiętał?

- Mówi pan o Sławomirze Mrożku? To było niesamowite przeżycie. On to powiedział publicznie, a ja się w ogóle tego nie spodziewałem. Tym bardziej, że wcześniejsze przedstawienie "Wielebnych" było straszliwie zbrukane przez prasę, chociaż reżyserował je sam Jerzy Stuhr. Gdy to usłyszałem, ciarki mnie przeszły, poczułem się jak dzieciak. To nie jest związane z doświadczeniem ani z pozycją jaką człowiek reprezentuje w teatrze. Tak wielki komplement i tak wielkie uznanie ze strony najwybitniejszego, obok Różewicza, żyjącego polskiego dramaturga, jest rzeczą niebywałą. Mnie wtedy sparaliżowało i nie wiedziałem jak się mam zachować. To był szok. I jak teraz o tym mówię, to też mnie ciarki przeszły od stóp do głowy...

Sukcesy, nagrody, wyróżnienia, marka mistrza komedii i farsy - czy Grzegorz Chrapkiewicz to człowiek spełniony?

- Zawsze się ma jakieś marzenia, jakieś niedosyty. Poza tym sztuka to nie wszystko... Sztuka wypełnia całe moje życie, ja się poświęcam, oddaje się sztuce, bo jak się nie poświęci wszystkiego dla sztuki to nie ma sukcesu - stąd się biorą nieszczęścia, stres, czasem i patologie w życiu wielu artystów. Człowiek musi oddać się całkowicie, bo jeżeli odda się tylko połowicznie, to wtedy zawsze to jest nie "to" i zawsze sztuka potem się mści... a cena jest wysoka. Nie mogę powiedzieć, że jestem człowiekiem spełnionym, bo moje życie prywatne leży w gruzach. Ja jestem człowiekiem samotnym i nie ukrywam tego. A jako artysta też nie jestem spełniony, no bo chciałoby się jeszcze to, chciałoby się tamto...

Współpraca na linii: reżyser - aktor musi przebiegać bez zarzutu. Jaka jest recepta na złoty środek, na znalezienie spójnej wizji postaci?

- To jest trudna sprawa. Ja wiem, że aktorzy lubią ze mną współpracować ze względu na to, że nie mówię im głupot. Sam jestem aktorem, więc wiem czego od nich wymagam, umiem też od strony aktorskiej zanalizować, przeprowadzić postać. Porozumienie z aktorem jest bardzo trudne - jak w każdej dziedzinie sztuki, w uczeniu też jest tak samo - musi się coś zdarzyć, musi być sprzężenie, musimy zacząć nadawać na podobnych falach. Dlatego ogromną wagę przywiązuję do pierwszych prób, pierwszych spotkań z zespolem aktorskim, nie mówiąc już o tym, że strasznie długo zastanawiam się, których aktorów wybrać, bo jak już "stawiam kropkę nad i", to przynajmniej w dziewięćdziesięciu procentach jestem pewnien, że to jest dobra obsada. Od początku musi być symbioza.

A jak jest z zaufaniem? - czy zostawia pan miejsce na swobodę i improwizację, czy każda postać jest przez pana "dograna" od "a" do "z"?

- Bardzo dobrze, że pan o to pyta. Mam specyficzną metodę działania i wszyscy aktorzy o tym wiedzą, że u mnie jest tak: rozmowy, rozmowy, rozmowy - dyskutujemy, czytamy sobie na próbach, ja opowiadam o koncepcjach, jak widzę postać itd. Potem przychodzą próby sytuacyjne, na których dość ortodoksyjnie przestrzegam swojej wizji i staram się szybko dojść do końca, czyli zrobić taki gruby szkic spektaklu według własnej koncepcji. Dopiero potem, jak wracam do początku, to chciałbym od aktorów dużo wkładu, dużo myśli twórczej, ale już ograniczonej pewnymi moimi koncepcjami. W tych ramach - proszę bardzo - jest pole do popisu, jest miejsce na twórczość, ale rzadko mi się zdarza aktora zostawić i dać mu wielką swobodę... Wydaje mi się, że to nie prowadzi do niczego dobrego, bo jednak ja najlepiej widzę spektakl, bo ja go ogarniam w całości.

Jest pan dla aktorów "dobrym wujkiem", czy raczej "stetryczałym dziadkiem"?

- Ani dobrym wujkiem, ani stetryczałym dziadkiem! Jestem cholerykiem z natury... mam to szczęście, że aktorzy dużo mi wybaczają...

Co daje panu największą satysfakcję - świetnie zagrana rola, wspaniałe własne przedstawienie, czy też sukces młodych adeptów sztuki aktorskiej, którzy wyszli spod pana ręki?

- Wszystko, co pan wymienił. Jeśli chodzi o uczelnie to nie ma naprawdę nic piękniejszego jak sukcesy własnych wychowanków - proszę mi wierzyć, ja się wzruszam. Jestem już na tyle stary, że się wtedy wzruszam. To jest ogromna zapłata. Także swój własny sukces cieszy, zwłaszcza jak spektakl jest dobrze przyjęty przez publiczność, bo to świadczy o tym, że ta praca ma sens.

Na zakończenie proszę powiedzieć co powinien zrobić człowiek, który marzy o aktorstwie lub reżyserii - jak według Grzegorza Chrapkiewicza powinny wyglądać pierwsze kroki w tym kierunku?

- Potrzebna jest przede wszystkim determinacja. Ja się nie dostałem do szkoły teatralnej od razu - dostałem się dopiero za czwartym razem! I to po wielkich trudach, jako ostatni na liście, z najniższą punktacją! Trzeba umieć zdawać egzaminy wstępne. Odmawiam, jeśli ktoś mnie prosi o to, bym go przygotował do szkoły aktorskiej. Po prostu mnie to męczy. Staram się jednak wyjaśnić na czym polega egzamin, co jest ważne, na co komisja głównie zwraca uwagę. Ja, gdy zdawałem, byłem kompletnie "zielony". Nie wiedziałem o co chodzi, dlaczego mam mówić tekst "Pana Tadeusza" udając, że oglądam mecz piłki nożnej. Kompletnie nie rozumiałem tych zadań, a to strasznie deprymuje i paraliżuje. Dlatego najważniejsza jest determinacja. Trzeba też dużo czytać, dużo oglądać, chodzić, rozmawiać i żyć teatrem - to bardziej hobby niż zawód. Jest zawsze coś z szaleństwa w tym zawodzie i to szaleństwo powinno od początku towarzyszyć takiemu człowiekowi, który ten zawód wybiera. Jeździć, oglądać - ja jeździłem po całej Polsce, oglądałem wszystkie teatry i wydarzenia, czytałem prasę. Będąc licealistą, czytałem "Teatr", "Scenę", "Dialog"... Trzeba żyć życiem teatralnym przynajmniej swojego miasta, swojego regionu, swojego kraju i bardzo, bardzo chcieć. I to chyba wszystko, bo innej recepty jak być aktorem dać nie mogę...

Dziękuję za rozmowę.

Na zdjęciu: Grzegorz Chrapkiewicz i Sławomir Mrożek po premierze "Wielebnych" w Teatrze im. Żeromskiego w Kielcach, październik 2005 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji