Artykuły

Ostatnia wolność pisania

Szczególna więź łączyła mnie z Wojciechem Skalmowskim, który tak jak ja przebywał na emigracji. I w tych bezinteresownych listach w jakimś sensie zachowała się nasza ostatnia wolność pisania - mówi SŁAWOMIR MROŻEK o swojej trzydziestoletniej korespondencji, zebranej w tomie "Sławomir Mrożek, Wojciech Skalmowski. Listy 1970 - 2003", który pod koniec miesiąca ukaże się w Wydawnictwie Literackim.

Katarzyna Kubisiowska: W 2004 roku ukazała się pańska korespondencja z Janem Błońskim, teraz wydane zostały listy pana i Wojciecha Skalmowskiego. Istnieje jeszcze ktoś, z kim utrzymywał pan tak regularny kontakt?

Sławomir Mrożek: Od 1951 roku korespondowałem ze Stanisławem Lemem. Po jego śmierci rodzina Lema i ja błyskawicznie przystąpiliśmy do porządkowania korespondencji. Z tego materiału miała powstać książka. Wkrótce jednak otrzymałem od syna Lema Tomasza histeryczny list, w którym poinformował mnie, że nie zgadza się na publikację wszystkich listów ojca. Skoro sprawa została postawiona w ten sposób, wycofałem się z pomysłu. Szkoda, bo Lem pisał do mnie w fantastycznym, humorystycznym stylu.

Korespondował pan tylko z mężczyznami. Z kobietą tak intensywna relacja byłaby możliwa?

- Oczywiście. Pisałem do mojej obecnej żony.

Poza wymiarem międzyludzkim pisanie listów miało dla pana charakter terapeutyczny...

- Tak. Jednocześnie każda z tych relacji miała inną jakość. Szczególna więź łączyła mnie właśnie z Wojciechem Skalmowskim, który tak jak ja przebywał na emigracji. I w tych bezinteresownych listach w jakimś sensie zachowała się nasza ostatnia wolność pisania.

Pisząc do Błońskiego, unika pan tematów prywatnych, zupełnie inaczej jest ze Skalmowskim. Listy do pierwszego z nich są wymianą myśli ludzi zawodowo zajmujących się literaturą, która wydaje się największą wartością w ich życiu. Sporo jest tam gry prowadzonej między krytykiem a pisarzem. W korespondencji z drugim - prywatność i literatura mają równy status.

- Z Wojtkiem Skalmowskim to była bardzo szczera relacja. Z Błońskim nie mogłem czegoś takiego stworzyć, bo on jest zupełnie innym człowiekiem niż ja. W jakimś sensie do siebie nie przystajemy. Wie pani, ja się teraz czuję bardzo niezręcznie. Powinniśmy z panią rozmawiać obaj z Wojtkiem, ale on jest w tej chwili daleko, bo w Brukseli, i do tego ciężko chory.

Skalmowski i pan w trudnych chwilach dawaliście sobie wsparcie. Ale z tą bolesną formą wykluczenia, jaką jest emigracja, pan sobie radził o wiele lepiej.

- Skalmowski ustawił się w roli osoby, która jest niewidoczna. Taka jest jego konstrukcja psychiczna. Przyniosło to fatalne skutki. Przecież ten autor w polskim życiu literackim praktycznie nie istnieje. Zdumiewające, bo jest bardzo utalentowanym krytykiem, znawcą twórczości Nabokowa, Orwella, Naipaula. W tych listach można znaleźć jego minieseje - idące pod prąd przyjętym opiniom, przenikliwe, pisane z rozmachem i dużą wrażliwością. Skalmowski miał odwagę skrytykować poezję Norwida czy prozę Iwaszkiewicza, czyli dwóch narodowych świętości, co - ma się rozumieć - żywo poruszało środowisko.

Pan także jako pierwszy obnażył polityczne kłamstwo najsłynniejszej powieści Andrzejewskiego w wydrukowanym w 1983 roku na łamach paryskiej "Kultury" eseju "Popiół i diament?". Czy taka intelektualna samodzielność byłaby możliwa, gdyby mieszkał pan w kraju?

- Pewnie byłaby, tylko że ja tam żyć już nie chciałem i nie potrafiłem. Dlatego wyjechałem. Na emigracji pozostawałem poza układem. Moja wolność polegała na tym, że cokolwiek zrobiłem czy cokolwiek by się ze mną stało, wolno mi było, bo w niczym nie naruszało to układu. W Polsce jak ktoś pisał o kimś, nigdy nie pisał prawdy. Stosunki między ludźmi były fałszywe, jak to, co się działo naokoło. Dotkliwie odczuwałem, że wszystko jest na niby, choć udawało prawdę.

Szczególnie fałszywe było środowisko literackie, co jest tematem części tych listów. Tym bardziej jest to żałosne, że niewiele się pod tym względem zmieniło.

- Nie mogę nic na ten temat powiedzieć, bo nie biorę udziału w tzw. życiu literackim. Na emigracji utrzymywałem, i to dość rzadko, kontakt wyłącznie z Herlingiem-Grudzińskim.

Dlaczego tylko z nim?

- Tak wyszło. To nie był żaden program.

Ale programowo nie chciał się pan wiązać z żadnym środowiskiem. Nawet z paryską "Kulturą". Giedroyc miał chyba panu za złe, że drukuje pan swoje utwory w oficjalnym obiegu w Polsce.

- Z "Kulturą" zetknąłem się jeszcze w Krakowie. Od znajomych pożyczyłem "Trans-Atlantyk" Gombrowicza wydany przez "Bibliotekę "Kultury". Nic jednak z niego nie zrozumiałem, sztywne zasady marksizmu mnie ogłupiły. Dopiero później raz jeszcze wróciłem do tej książki. A sam język "Kultury" był zupełnie inny od języka potocznej mowy w kraju i podświadomie starałem się ten język naśladować. "Kultura" dla mnie i dla Skalmowskiego była jedyną instytucją polską, z którą się liczyliśmy. Natomiast z Giedroyciem po raz pierwszy spotkałem się w 1956 roku w Paryżu, gdzie pojechałem z ramienia Związku Literatów Polskich wraz z Wisławą Szymborską, Tadeuszem Nowakiem oraz Janem Józefem Szczepańskim. Giedroyc należał do ludzi nieprzemakalnych. Nakazywał niezmierny szacunek i nie pozwalał zbliżyć się do siebie. I taki pozostał dla mnie do końca życia.

W pańskim liście z grudnia 1972 roku czytamy: "Nie umiem przejąć się bojownictwem o dobrobyt, wolność i demokrację ani w Polsce, ani w ogóle nigdzie. (...) Bo nawet jeżeli jakimś cudem w Polsce (np.) wywojują wolność i demokrację, to potem zatęsknią za niewolą i będą jak świnie szczali do własnego żarcia". Skąd pan miał tę profetyczną intuicję?

- Nie wiem. Naprawdę. Odkąd pamiętam, ta intuicja zawsze mnie męczyła. Już kiedy wyprowadziłem się z Krakowa i zamieszkałem w Warszawie, co uznawałem wówczas za swój wielki awans, wiedziałem, że coś w tym środowisku nie gra. I nie chodziło tylko o to, co z ludźmi robiła komuna.

Tylko wtedy, czyli na początku lat 60., nie było jeszcze mowy o jakieś zwartej opozycji. A te słowa pisał pan już jako emigrant z dziewięcioletnim stażem.

- Na Zachodzie napatrzyłem się na to, jaki użytek robi człowiek z największej wolności i największego dobrobytu, jakie kiedykolwiek były mu znane. Ideały, które w Polsce przedstawiały się jako cel życia godny ofiar, na Zachodzie już osiągnięte, w moich oczach się desakralizowały. Realizacja tych ideałów w istocie nic nie rozwiązywała. Zamiast prowadzić do wyższych form istnienia, do których przecież są zaproszeniem i otwarciem, prowadziła do anarchii, chaosu, zdziczenia, rozbuchania się egoisty, chama i demagoga. Trudno było uwierzyć w wartości demokracji i wolności, kiedy mogłem zobaczyć, w co się one obracały.

Ale polscy opozycjoniści czuli się wybrani i namaszczeni. Wojciech Skalmowski, już wtedy emigrant, opisuje swoje spotkanie z Adamem Michnikiem w Maisons-Laffitte, które miało miejsce pod koniec lat 70. Michnik, w goszystowskim stylu, perorował przeciw "zasranym antykomunistom", którzy nic nie robią.

- To jest ten zapaszek cnoty politycznej, który unosi się do dziś. Może trochę bardziej rozcieńczony.

Dlatego pan tak konsekwentnie odmawiał podpisywania listów protestacyjnych w imię idei, które były przecież panu bliskie?

- Nie podpisywałem, bo nie chciałem sobie zamykać powrotnej furtki do kraju. Kiedy byłem za granicą, wciąż myślałem o tym, żeby wrócić.

Jednak po zdławieniu praskiej wiosny i inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację w roku 1968 opublikował pan w dzienniku "Le Monde", a potem w "Kulturze" Giedroycia oświadczenie potępiające tę ingerencję, odcinając sobie na wiele lat drogę do Polski.

- Bo zdławienie praskiej wiosny rozwiało moje złudzenia. Wiedziałem, że do takiej Polski już nie chcę wracać. Wraz z publikacją tego oświadczenia uwolniłem się od całego bagażu, który wlokłem za sobą, odkąd się w Polsce urodziłem. Wtedy poczułem autentyczną ulgę. Poprosiłem we Francji o azyl.

Nadzieje na powrót jednak z czasem zaczęły się odradzać. Najpierw wybór Karola Wojtyły na papieża, później Nobel dla Miłosza, w końcu Wałęsa na czele "Solidarności".

- Wówczas z nich trojga chyba najważniejszy wydawał się Wałęsa. Mieliśmy poczucie, że polskie społeczeństwo znowu tworzy historię. To było naprawdę optymistyczne! Życie w narodzie, który na co dzień jak każdy normalny naród nie tworzy historii, bo mu nie dali, to była jedna z przyczyn koszmaru, który odczuwałem, mieszkając w Polsce. Dlatego z wielką satysfakcją pisałem teksty do prasy podziemnej i jednocześnie byłem zły, że muszę się zajmować kimś takim jak Jaruzelski.

W liście z 3 lutego 1983 roku pisał pan: "podczas całego okresu Solidarności trzymałem się z boku, niczego nie deklarowałem, nie wyciskałem całusów publicznych na wąsach Wałęsy. Nie nosiłem w klapie dwóch ogromnych znaczków Solidarności i nie noszę ich do tej pory".

- Wtedy robiłem to, co umiałem najlepiej, czyli pisałem sztuki. A z Polski wyjechałem, żeby nie być zależnym od nikogo, niczego i żadnej sytuacji.

Postać Lecha Wałęsy zainspirowała pana do napisania sztuki "Afla", której później pan żałował.

- Dzisiaj nie wiadomo właściwie, co z tym dramatem zrobić, bo to tekst czysto polityczny.

W połowie lat 80. wielu intelektualistów pochodzących z Polski, Czech czy Węgier - a także intelektualiści z Zachodu, zwłaszcza ci, którzy czynnie wspierali walkę z komunizmem - było przekonanych, że oferta Europy Środkowej jest niezwykle bogata. Wystarczy ją uwolnić spod sowieckiej kurateli, by Zachód wzbogacił się o fascynującą, nieznaną mu dotąd duchową przestrzeń.

- Nie przyłączyłem się do tej dyskusji, bo nigdy nie miałem złudzeń co do duchowej przestrzeni podniesionej do rangi mitu przez garstkę intelektualistów.

Znamienna jest tu przemiana Milana Kundery, jednego z twórców tego mitu, który w "Niewiedzy", ostatniej swojej powieści, dochodzi do wniosku, że Europa Środkowa jest teraz tylko nieudaną kopią Zachodu. Pan nie czuł się dobrze w żadnej części Europy...

- Lubię Paryż...

Dlaczego?

- Bo spędziłem w nim lata młodości, jeśli uznamy za młodość czas po 35. roku życia. Ale to była moja spóźniona młodość. We Francji te stracone w Polsce lata nadrobiłem natychmiast.

Byłam przekonana, że tym miejscem był Meksyk. Pisał pan, że spędził tam siedem napoleońskich lat. Poza tym żeniąc się z obecną żoną Susaną, stał się pan szefem klanu jako najstarszy mężczyzna w najbliższej rodzinie.

- Wszystko to trzyma się dzięki wewnętrznej strukturze ukrytej dla zewnętrznego oka. I dobrze, bo to oko by oniemiało, gdyby to zobaczyło. Ta struktura jest niepisana, ale nieubłagana, podział obowiązków ścisły i biada temu, kto się wychyli. Każdy wie, co może, co musi i co powinien. Szef klanu też nie może robić, co chce. Ma masę odpowiedzialności moralnej, psychologicznej i materialnej . Musi sobie z tym radzić, bo inaczej wszystko straci.

Mówił pan wcześniej, że lubi Paryż, bo tam spędził młodość. A pan przecież tyle razy pisał, że właśnie młodości nie lubi.

- Bo nie lubię. Zdecydowanie wolę starość.

Dlaczego?

- Wyostrza się świadomość. Jest większy spokój ducha. Człowiek coraz bardziej wie, że jest jednym z wielu milionów ludzi, którzy byli i przeminęli. Niczym więcej.

To smutne, co pan mówi.

- Dlaczego? Uważam się za człowieka, któremu się udało. Miałem dobre życie, zarówno zawodowe, jak i prywatne. Wciąż się czegoś dowiaduję, każdy dzień mnie czegoś nowego uczy. Poza tym teraz mogę wyłączyć się z rzeczywistości i nikt mi nie będzie miał tego za złe. To, być może, jeden z największych przywilejów starości.

* * *

Obejmująca ponad trzydzieści lat korespondencja Sławomira Mrożka z Wojciechem Skalmowskim, to nie tylko wizerunek dwóch niezwykłych ludzi, ale przede wszystkim portret polskiej i światowej literatury. "Sławomir Mrożek, Wojciech Skalmowski. Listy 1970 - 2003", które w końcu miesiąca ukażą się nakładem Wydawnictwa Literackiego, są także świadectwem przemian obyczajowych oraz życia intelektualnego w powojennej Polsce i zachodniej Europie.

Sławomir Mrożek [ur. 1930] - dramatopisarz. prozaik, satyryk. Najczęściej grywany w kraju i za granicą polski dramaturg współczesny. Jeden z najbardziej poczytnych polskich autorów. Jego twórczość przekładana była na kilkanaście języków.

Wojciech Skalmowski [ur. 1933) - absolwent filologii orientalnej i iranistyki. Od 1968 r. za granicą [Iran, USA, Belgia), z pochodzenia krakowianin, profesor iranistyki na flamandzkim Katolickim Uniwersytecie w Lowanium. Krytyk i eseista. Publikował przez wiele lat w paryskiej "Kulturze" pod pseudonimem Maciej Broński. Pisał także do .Tygodnika Powszechnego", .Tekstów Drugich" oraz .Arkusza". W 1977 roku otrzymał Nagrodę Fundacji im. Kościelskich, a w 1988 roku Nagrodą Literacką .Kultury". Mieszka na stałe w Brukseli

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji