Artykuły

Kamera mnie lubi

- Moje aktorskie pokolenie było dostępne dla wszystkich. Jeśli ktoś chciał zobaczyć, co potrafię, przychodził po prostu do teatru. Nie było zatem powodu, aby testować kogoś w trakcie wielkiego spędu. Jedyny sprawdzian to próby kamerowe przed realizacją zdjęć, lecz nic poza tym. Do dziś zresztą nie chodzę na castingi - mówi łódzki aktor RYSZARD KOTYS.

Młoda publiczność kojarzy go przede wszystkim jako Mariana Paździocha [na zdjęciu] - sąsiada głównych bohaterów "Świata według Kiepskich". Ale to tylko jedna z ponad 100 ról w jego karierze. Debiutował ponad 50 lat temu. W niezapomnianym "Pokoleniu" Andrzeja Wajdy.

Publiczność kojarzy Pana przede wszystkim z Marianem Pazdziochem ze "Świata według Kiepskich". Nie znudził się Panu wizerunek niezbyt rozgarniętego sąsiada?

- Nie. Każdy odcinek tego serialu jest inny, stanowi odrębną, zamkniętą całość. Poza tym nie ograniczam się tylko do postaci samego Paździocha, wchodzę w wiele rozmaitych ról. Udawałem już małpę, swoją matkę, muzyka z zespołu punkowego oraz biskupa. Jedynym problemem związanym z pracą przy tym serialu był nagły, zupełnie nieoczekiwany wzrost popularności. Zaczepiano mnie na ulicy, chciano się ze mną fotografować, proszono nieustannie o autograf. Było to nie do zniesienia. Teraz już się trochę uspokoiło, prasa też nie poświęca mi wiele uwagi. Całe szczęście. Gdybym miał kochankę, pewnie byłoby inaczej.

Zazwyczaj grał Pan milicjantów, robotników, żołnierzy, dozorców, chłopów. I były to głównie role drugoplanowe.

- Zawsze cieszyłem się i nadal cieszę nawet z najmniejszego epizodu, w moim przypadku fizjonomia była i jest decydująca. Są osoby, które zawsze będą grać docentów albo amantów, natomiast ja wcielałem się w ludzi prostych, niewykształconych. Kiedyś na antenie Radia Łódź udzielam wywiadu, dzwoni znany reżyser - Panie Ryszardńe, pan to tylko milicjantów gra, dam panu nowe zadanie - mówi. - O - myślę sobie - pokażą się z innej strony. Po kilku dniach przychodzę na plan zdjęciowy i słyszę: - No, to zagra pan pułkownika milicji Uśmialiśmy się obaj.

Nie żałuje Pan, że pierwszoplanowe postacie przypadały w udziale innym?

- Flm ma w jakiś sposób odzwierciedlać prawdziwy obraz społeczeństwa, danego zawodu. Skoro mam robotniczy wygląd, to dlaczego miałbym pojawiać się na ekranie jako biznesmen czy wzięty lekarz? Te moje fizyczne warunki były świetnie przez reżyserów wykorzystywane, choć zdarzały się wyjątki, że zagrałem inteligenta. W "Sezonie na bażanty" byłem konsulem w Wiedniu, zaś w "Wolnym strzelcu" dyrektorem fabryki. Wiesław Saniewski, który te filmy reżyserował, powiedział mi: Ciągle jesteś w tych samych rolach, ja widzę cię inaczej.

Czy nie czuje się Pan przez to jak wieczny rezerwowy?

- Nie. Do dziś spotykam ludzi, którzy przypominają mi moje epizodyczne role, jednocześnie nie pamiętając, kto był głównym bohaterem. Wspominają moje gesty, dialogi, sposób poruszania się. Wiem, że większość z aktorów chciałaby zagrać Hamleta czy Ryszarda III, ale oko kamery jest bezwzględne, doskonale selekcjonuje, wychwytuje niedoskonałości. Można być znakomitym aktorem teatralnym, lecz w kinie wypadać, delikatnie mówiąc, nienajlepiej. Poza tym mój zawód należy do tych, gdzie sukces odnosi się niekiedy będąc na łożu śmierci. Ja w teatrze spełniłem się jako aktor. Zagrałem wielkie, znaczące role i jeździłem po całym kraju. Występowałem na deskach Wrocławia, Łodzi, Tarnowa, a w latach 50. w Nowej Hucie między innymi z Witoldem Pyrkoszem, Franciszkiem Pieczką i Zdzisławem Maklakiewiczem, w awangardowym Teatrze Ludowym. Wtedy pracowało się codziennie, jeździliśmy również na Zachód, co zazwyczaj kolidowało z produkcjami filmowymi.

Jak w tamtych czasach wybierano aktorów do filmów?

- Z pewnością nie przez castingi, moje aktorskie pokolenie było dostępne dla wszystkich. Jeśli ktoś chciał zobaczyć, co potrafię, przychodził po prostu do teatru. Nie było zatem powodu, aby testować kogoś w trakcie wielkiego spędu. Jedyny sprawdzian to próby kamerowe przed realizacją zdjęć, lecz nic poza tym. Do dziś zresztą nie chodzę na castingi, nie mam żadnego menedżera, który by mnie reprezentował, nie należę do żadnej agencji artystycznej. Do każdej, najmniejszej nawet roli, byłem zawsze zapraszany w imieniu reżysera. Nie pamiętam, abym odmówił komukolwiek - to zawsze był

i jest dla mnie wielki zaszczyt. Jak czytam wypowiedzi młodych i nieopierzonych panienek, które twierdzą, iż odrzucają jeden scenariusz po drugim, moją reakcją jest śmiech. Niekoniecznie głośny. To niemożliwe, aby prawdziwy, szanujący się aktor mógł tak przebierać, jak mu się podoba

Zagrał Pan w ponad stu filmach. Które role najbardziej zapadły w pamięć?

- Na pewno debiut w 1954 w "Pokoleniu" Andrzeja Wajdy, który wtedy także debiutował na wielkim ekranie. To było ogromne przeżycie dla 22-latka, tym bardziej że wcieliłem się w jedną ze znaczących ról. Na planie pracowałem między innymi z Romanem Polańskim i Zbyszkiem Cybulskim - kolegą z roku z krakowskiej PWST. Po wielu latach okazało się, że byliśmy bodajże najsłynniejszym rocznikiem; na tym samym roku studiowała między innymi Kalina Jędrusik i Bogumił Kobiela. Dobrze wspominam "Szpital przemienienia" Edwarda Żebrowskiego, gdzie pojawiłem się w postaci okrutnego pielęgniarza. Świetnie pracowało mi się też przy dwóch filmach z Antonim Krauze oraz Juliuszem Machulskim przy "Vabanku" i Sylwestrem Chęcińskim przy "Wielkim Szu". Największą satysfakcję odczułem jednak przy produkcji "Wezwania" Wojciecha Solarza na podstawie powieści Juliana Kawalca. Gdy pisarz pojawił się na planie, nie mógł uwierzyć, że jestem zawodowym aktorem. Był przekonany, że Kotys to autentyczny chłop, dokładnie taki, jak go sobie wyobrażał, pisząc książkę. Jaki komplement może być lepszy dla aktora?

Wielu Pana kolegów mówi, że marzyło o aktorstwie od dziecka. Pan też miał takie marzenia?

- Chciałem zostać marynarzem, fascynowały mnie dalekie, egzotyczne podróże. Ale będąc aktorem, zjeździłem trochę świata i poznałem interesujących ludzi. Szczególnym sentymentem darzę operatorów filmowych. To prawdziwi artyści, bardzo skoncentrowani na swojej pracy. Do tego niezwykle odpowiedzialni, mili, spokojni, inteligentni. Moje młodzieńcze pragnienia przejął syn. Został kapitanem Żeglugi Wielkiej.

Podobno nie korzysta Pan z dobrodziejstw techniki. Nie używa komputera i internetu, nie wysyła SMS-ów, nigdy nie zdawał Pan na prawo jazdy.

- To prawda, na plany filmowe dojeżdżam z Łodzi pociągiem. Nie potrzebuję samochodu. Umiem za to jeździć furmanką i saniami, co pokazałem w wielu fumach. Kiedyś przypadkiem okazało się, że potrafię też jeździć konno. Po prostu na planie jednego z filmów - grałem rolę watażki - musiałem usiąść w siodle. Tego wymagała moja rola. Wszyscy aktorzy mówią, że jeżdżą konno, a Pan twierdzi, że nie. A jeździ Pan lepiej od nich - usłyszałem później. W pewnym warunkach trzeba się po prostu szybko odnaleźć. Pamiętam, jak w gimnazjum profesor poprosił mnie, abym gdzieś zadzwonił. A ja, chłopak ze wsi, nigdy nie widziałem telefonu na oczy! Zobaczyłem cyfry i instynktownie wiedziałem, co należy zrobić. Gdy pierwszy raz pojawiłem się w kinie, w latach czterdziestych na jakimś radzieckim filmie wojennym w miejscowości Końskie, byłem mocno przestraszony. Udało mi się jednak kupić bilet, choć nie miałem pojęcia, że aby obejrzeć film, muszę mieć taki świstek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji