Artykuły

Lubię prowincję

- Nie żyję tu jak pustelnik. Olsztyn jest miastem tętniącym życiem, złaknionym zbudowania sobie pozycji. To widać. Robię poważny teatr, ze świetnymi aktorami, niezdemoralizowanymi telenowelowym graniem. Mam wrażenie, że przez trzy lata, odkąd jestem w Olsztynie, zrobiłem więcej niż przez całe swoje życie - mówi JANUSZ KIJOWSKI dyrektor Teatru. im. Jaracza.

Czym różni się życie w Olsztynie od tego, które prowadził pan w Warszawie?

Janusz Kijowski: Niemal wszystkim. W Warszawie głównie biegałem na Woronicza, Puławską, na Krakowskie Przedmieście...

Woronicza to TVP?

- Tak. Puławska - to Agencja Produkcji Filmowej, a Krakowskie Przedmieście - Ministerstwo Kultury. Załatwianie pieniędzy, przekonywanie idiotów, że warto zainwestować w świeże scenariusze i młodych reżyserów. To po prostu mnie umordowało. Od trzech lat nie byłem na Woronicza i dzięki temu wróciłem do zdrowia psychicznego.

Gdyby pan tam nadal chodził, byłby pan chory?

- Byłem już na skraju szaleństwa. Wydawało mi się, że zaraz kupię sobie bazukę i rozwalę ten cały interes. Z idiotami naprawdę żyje się trudno. To, co zrobiono na przykład z Teatrem Telewizji, to gwałt na kulturze narodowej. A te telenowele to ściganie się z najgorszą komercją.

A olsztyński teatr sam się wyżywi? Też musi pan chyba zbierać pieniądze na jego działalność?

- Oczywiście, że sam się nie wyżywi. Jesteśmy teatrem współprowadzonym przez ministra kultury i samorząd województwa warmińsko-mazurskiego. Ale mamy w miarę stabilny roczny budżet. Wiem, na co mogę sobie pozwolić.

Gdy wjeżdża pan do Warszawy, podnosi się panu adrenalina?

- Adrenalinę to ja mam w Olsztynie. W Warszawie wszystko mi opada. Nawet uszy, kiedy słyszę plotki. Ale gdy wracam do Olsztyna, najpierw mam lekki stan podgorączkowy, a po przekroczeniu starej granicy Prus Wschodnich w Napierkach zaczynam dochodzić do siebie. Wynajmuję dom pod Olsztynem w pobliżu lasu i jeziora. Wychodzę - po powrocie z teatru - ze swoją psiną na spacer. A jak jest już upojnie, to oglądam "Szkło kontaktowe", żeby się trochę rozdrażnić. Utwierdzam się wówczas w przekonaniu, że podjąłem słuszną decyzję. Myślę sobie: ufff, jak to dobrze, że mnie tam nie ma. W tym burdelu i zgiełku.

Prawdę mówiąc, ten pana wyjazd do Olsztyna wygląda mi na ucieczkę od rywalizacji.

- A z kim?

Może z tymi, którzy nadal robią filmy?

- Droga pani, ja mogę rywalizować z Wojciechem Hasem, z Andrzejem Wajdą, z Wojtkiem Marczewskim, ale nie z... Nie, jednak nie będę wymieniał nazwisk. Powiem tylko tyle: umiem robić filmy i nie muszę nikomu, nawet sobie, tego udowadniać. A teatr jest sztuką znacznie bardziej wysublimowaną niż film.

Ale do pana teatru na premiery nie przychodzą ministrowie, premierzy, ważni posłowie?

- Premierzy nie. A posłowie czasami się pojawiają. Ale ich obecność głównie odznacza się tym, że dzwonią im telefony komórkowe. Ważne jest co innego. Jestem dumny na przykład z tego, że swoim aktorom podwoiłem stawki, chociaż i tak koszmarnie mało im płacę.

To znaczy ile?

- U nas średnia to dwa i pół tysiąca złotych miesięcznie, wcześniej ledwie przekraczała tysiąc.

Zgadza się pan z opinią, że na prowincji żyje się mniejszym kosztem? I to nie tylko w dosłownym znaczeniu? Nie ma tam chyba takiej konkurencji.

- Raczej zakłamania! Gdy mnie pani o to zapytała, pomyślałem o Dżilasie, jugosłowiańskim dysydencie, który napisał kiedyś esej o cerze komunistycznych bonzów. Twierdził, że ceną, którą się płaci za kłamstwo, jest zła cera. Te kłamstwa odkładają się na twarzy. Gdy w czasach PRL przeczytałem ten esej, zacząłem się uważniej przyglądać.

Sobie czy innym?

- Naszym ówczesnym komunistycznym bonzom. Na pogrzeb naszego kolegi, reżysera starszego pokolenia, przyszedł Tejchma, partyjni sekretarze. Pierwszy raz zobaczyłem ich z bliska i od razu przypomniał mi się tekst Dżilasa. Komunistycznych bonzów już nie ma, ale myślę, że w Warszawie ludzie mają gorszą cerę.

Może powietrze jest gorsze niż w Olsztynie? Chyba dorabia pan ideologię.

- W Warszawie wszyscy kłamią. Panuje tu straszna hipokryzja. Te oceny, te rankingi popularności są okropnie przekłamane. Kiedy oglądam w telewizji wręczanie jakiś złotych kaczek, masek czy czegoś takiego i nagle okazuje się, że najlepszą aktorką polską jest Joanna Brodzik - to po prostu tarzam się ze śmiechu po dywanie.

A nie jest najlepsza?

- A jest? Polska naprawdę jest krajem bardzo wybitnych aktorów i aktorek. Nie chcę obrazić pani Joanny, która zapewne jest sprawną aktorką trzeciej ligi, ale nie oszukujmy się. W moim teatrze znajdzie się kilkoro lepszych od niej czy od Pawła Małaszyńskiego. Tylko nie oglądamy ich w telewizorze.

Na olsztyńskiej prowincji jest nie tylko taniej, ale i ładniej?

- To Warszawa jest prowincją, tylko nie zdaje sobie z tego sprawy. I ludzie żyją w błogim przeświadczeniu, że tu się coś dzieje. A nic się nie dzieje. Coś naprawdę istotnego dzieje się w Legnicy, w Wałbrzychu, w Supraślu.

Nadal nie rozumiem, dlaczego porzucił pan warszawkę, ten lepszy świat?

- Nie lepszy, tylko gorszy. Zresztą z tymi porzuceniem to przesada. Ludzie często mnie pytają, dlaczego porzuciłem film. Odpowiadam, że to nie ja rzuciłem film, tylko on mnie rzucił. Film zgłupiał, stał się takim pokracznym, rozrywkowym medium.

Może nie ma pan nic do powiedzenia w języku filmowym?

- Może mam, może nie. Zdaję sobie sprawę, że będzie trudno zrealizować moje scenariusze.

Bo?

- Bo w tej chwili wszyscy czekają na komedię romantyczną.

Czyli nie tyle pan porzucił warszawkę, co warszawka pana odrzuciła.

- Nie było jednorazowego aktu porzucenia. Po prostu przeczytałem w gazecie, że jest konkurs na dyrektora Teatru Jaracza w Olsztynie. I do niego stanąłem. Jak wygrałem, to się przeniosłem.

I nie brak panu warszawskich bankietów?

- Nigdy nie byłem bywalcem salonowym. Ale niech pani sobie nie wyobraża, że żyję tu jak pustelnik. Olsztyn jest miastem tętniącym życiem, złaknionym zbudowania sobie pozycji. To widać. Oczywiście jest prowincją, z całym szacunkiem dla tego słowa. Bo ja bardzo lubię prowincję. Mam wrażenie, że przez trzy lata, odkąd jestem w Olsztynie, zrobiłem więcej niż przez całe swoje życie. Mój teatr daje 18 premier rocznie, organizuje trzy festiwale w mieście, prowadzi bardzo dobrą szkołę aktorską.

Ma pan pełne sale?

- Różnie z tym bywa, ale są bardziej pełne niż puste. Robię poważny teatr, ze świetnymi aktorami, niezdemoralizowanymi telenowelowym graniem. Wie pani, jaka to jest frajda?

Lubi pan prowincję, ale to słowo ma raczej złe konotacje?

- Bo my jesteśmy cesarstwem. Jest Warszawa i reszta świata, która się nie liczy. A ja uważam inaczej. Dla mnie życie w Olsztynie jest bardziej przyjazne człowiekowi, skłania do skupienia się na tym, co robisz.

Jest łatwiej? Dlaczego?

- W zgiełku pracuje się trudniej i w pomieszaniu aksjologicznym.

Pomieszaniu aksjologicznym?

- W zastanawianiu się nad tym, co jest modne, to znaczy, gdzie trzeba się pokazać, gdzie warto pójść. Co jest trendy, a co passé. To jałowe. Jest też problem natury topograficzno-estetycznej.

To znaczy?

- Nie lubię płaskiej przestrzeni. Płaska ziemia taka, jak na Mazowszu, jest dla mnie po prostu nie do życia. Na płaskiej przestrzeni dostaję jakiejś antyklaustrofobii. A kiedy widzę górki, pagórki, moreny, doły, od razu jest mi lepiej. I kontakty z ludźmi są w takiej przestrzeni bardziej bezpośrednie.

Czym różnią się elity olsztyńskie od warszawskich?

- Ich skład jest podobny. Tworzą je wolne zawody: artyści, adwokaci, nauczyciele, profesorowie miejscowego uniwersytetu.

Ale wszyscy się znają?

- Wielu, bo jest to zbiór policzalny, a w Warszawie -niepoliczalny. Oczywiście nie znam się ze wszystkimi i nie wszystkich odwiedzam w domach. Ale gdy mamy w teatrze premierę, przychodzi ta sama grupa ludzi. Każdego witam, podaję rękę i niemal z każdym wymienię dwa słowa. A z niektórymi po premierowym bankiecie idę na wódkę. A wiem, jak wyglądają bankiety w warszawskich teatrach.

To jak wyglądają?

- Dyrektor wygłasza piętnastominutowe przemówienie, cały czas spogląda na zegarek, aby jak najszybciej pojechać do domu. A u nas te bankiety....

To wielkie wydarzenie?

- To nie to. Po prostu ludzie chcą ze sobą być jak najdłużej. Siedzą do drugiej, trzeciej nad ranem. A gdy wybiorę się na spacer po Starym Mieście, zawsze spotkam kogoś znajomego.

Porównując Warszawę na przykład z Olsztynem, w tym drugim przypadku gra się o znacznie mniejszą stawkę.

- Pewnie, że tak. Ale ja nigdy nie grałem o jakąś wielką stawkę. Także wtedy, kiedy robiłem filmy. Nie miałem ciągot, żeby do Hollywood, czy coś takiego. Potrafiłem w życiu zrezygnować z wielu intratnych propozycji.

To pan jest chyba mało ambitny?

- Nie, bo te propozycje pachniały mi zadymą i chałturą. Może nie nadaję się do pracy na zamówienie.

A może po prostu uciekł pan z wyścigu szczurów, bo był pan ostatni w stawce?

- Może.

A w Olsztynie zupełnie nie ma wyścigu szczurów?

- Ani w Warszawie, ani tu, w Olsztynie, nie brałem w nim udziału. Kiedy zresztą robiłem tzw. karierę, to nie był wyścig szczurów. Nikomu się nie podlizywaliśmy. A mój debiut "Indeks" poszedł na półki.

Jak to? Przecież go oglądałam.

- Widziała go pani pewnie po 1981 roku. A ja go zrobiłem w 1977, równo trzydzieści lat temu! Cenzura go zamknęła na cztery lata. Na szczęście wybuchł Sierpień.

***

Janusz Kijowski

Reżyser i scenarzysta. Zrealizował m.in. filmy "Indeks" ,"Kung -Fu" i "Tragarz puchu". Skończył historię na Uniwersytecie Warszawskim i reżyserię w PWSTiF w Łodzi. Ma 59 lat. Założył w Warszawie pierwsze w Polsce studio debiutów - Studio Filmowe im. Karola Irzykowskiego, później był jego dyrektorem. W 2002 roku został wybrany na wiceprezesa Europejskiej Federacji Reżyserów Filmowych FERA.

Od trzech lat jest dyrektorem naczelnym i artystycznym Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji