Kap, kap, kap
Ja was proszę, panowie dramaturgowie: zważcie, co robicie. Tomaszu Manie, niech pan pamięta o swoim pięknym debiucie, "Katarantce". Krzysztofie Biziu, niech pan wspomni o swojej najlepszej sztuce, "Śmieciach", którą teatr na razie zlekceważył, ale wróci do niej, to pewne. Miejcie wzgląd na rangę i nie bierzcie ochoczo takich zleceń jak napisanie "Deszczy". Jackowi Głombowi coś takiego pasowało do idei przepuszczania przez teatr historii Legnicy (od dawna to jego obsesja) - ale pomysł był oczywistą pułapką. Historia pewnego mieszkania w starej kamienicy - w pięciu kameralnych migawkach z lat 1914, 1942, 1953, 1984, 2004? Na miły Bóg, przecież w każdym z tych epizodów ludzie trochę inaczej mówili: innymi słowy i inną melodią zdań. Inaczej się nosili i zachowywali. Żyli innym rytmem. Trzeba by długich studiów i błysku geniuszu, żeby uchwycić te różnice w 15-minutowych miniaturkach. Na studia pewnie zbrakło czasu, a błyski nie trafiają się na zawołanie. Aliści opisywać pięć życiowych banałów tym samym literackim sznytem? Po co? Przecież w ten sposób nie przekonacie widza, że historia ma ciężar, wymiar, CIAŁO. Po prostu nie można jej opowiadać jak płaskiej wicetelenoweli albo redukować do benefisowego - skądinąd świetnego - popisu Przemysława Bluszcza w pięciu rolach. Dalibóg, panowie, nie uchodzi.