Artykuły

Anioły w Warszawie

Spektakl maraton. Pięć i pół godziny. Rzecz we współczesnym teatrze nader rzadka, wyjąwszy giganty Krystiana Lupy. Widz to czuje w kościach, a co dopiero aktorzy... Ale warto. "Anioły w Ameryce" Krzysztofa Warlikowskiego to teatralne święto: godna szacunku sceniczna robota i wypowiedź, która się liczy. Zwłaszcza dzisiaj, w czasach ideologicznych opresji, walki o zwycięstwo tolerancji i demokracji, kiedy rozmaite fobie, niechęci, złogi zaściankowego i fanatycznego myślenia dają o sobie znać. Toteż nie jest to jedynie spektakl "historyczny", o Ameryce, która budzi się ze snu o przyzwoitości, tonąc w brudach spod znaku ciemnogrodu, kiedy musi się uporać ze zmorą AIDS. Tu nie o AIDS tylko ani przede wszystkim chodzi, ale o stosunek do każdej mniejszości, o zasady społecznej tolerancji i akceptacji, o szacunek dla innego. Trudno nie dostrzec, jak silnie ten spektakl rymuje się z polską rzeczywistością roku 2007. Warlikowski z nieomylną trafnością wybiera tekst - który niezależnie od swoich manieryzmów i celowo eksponowanego kiczu - jest manifestem wyzwolenia spod jarzma społecznie i historycznie uwarunkowanych resentymentów.

Ale "Anioły w Ameryce" nie są, albo ostrożniej: nie są przede wszystkim, deklaracją polityczną. To w pierwszej kolejności opowieść o ludzkich zmaganiach z własną tożsamością i gotowością akceptacji innych, o szansie wybaczania i pojednania, o poniechaniu hańbiącej człowieka gotowości odrzucenia każdego, kto myśli i czuje inaczej, o potrzebie miłości i otwartości wobec świata.

Dużo tego, ale Warlikowskiemu udało się stworzyć dobrą maszynę do grania, łączącą realizm z metaforą, sceny fantastyczne i wizyjne z reporterskimi zapisami, rodem z kroniki telewizyjnej. Unikając naturalistycznej dosłowności znalazł sugestywny sposób, skuteczną konwencją odsłonięcia ludzkich dusz.

Na sukces tego przedstawienia zapracowali aktorzy: znakomitym posunięciem było obsadzenie w roli Joe, walczącego z podwójną tożsamością geja i heretyka, Macieja Stuhra. Aktor, kojarzony z rolami grzecznych chłopców, układnych amantów, miłych mężczyzn - stworzył w tym spektaklu rolę przełamującą jego emplois. Także Maja Ostaszewska w roli Harper, żony Joego, pozostającej pod władzą środków odurzających, zbudowała postać łączącą delikatność z twardością, poczucie zagubienia z komizmem. I ona ukazała nieznane wcześniej rejestry swego aktorstwa. Na tę listę aktorskich osiągnięć trzeba wpisać także Andrzeja Chyrę (Roy, wielka rola cynicznego adwokata polityka) i Jacka Poniedziałka (autora świetnego przekładu), który z delikatnością odsłonił moralne katusze Louisa, człowieka słabego, który nie od razu potrafi iść za głosem miłości - strach przed AIDS sprawia, że opuszcza kochanka, a potem wyrzuty sumienia zatruwają mu świadomość. Wreszcie Dorota Landowska w widmowej roli Ethel Rosenberg-anioła zemsty wykazała wielką klasę w portretowaniu postaci tak mgławicowo odrealnionej, a zarazem tak prawdziwej w skali ludzkich uczuć.

Spektakl obowiązkowy nie tylko dla tych, którzy chcą się uleczyć z homofobii czy innych negatywnych uczuć wobec "odmieńców". Po seansach nienawiści oferowanych przez budowniczych tzw. IV RP, ten spektakl był potrzebny jak łyk świeżego powietrza. Choćby dla zachowania równowagi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji