Artykuły

Lęk wiecznej kobiety

"Sprawa Makropulos" Warlikowskiego to rewelacyjne przedstawienie, owacyjnie przyjęte przez paryską publiczność, która z mało znaną operą Janaćka miała zresztą do czynienia pierwszy raz - pisze Piotr Gruszczyński w Tygodniku Powszechnym.

Dziwne, że w czasach genderowych porządków teatralny emblemat kobiecości nadal należy do faustowskich Małgorzat i peergyntowskich Solwejg. Pełne poświęcenia dla mężczyzn, szepcą swoje modlitwy, by ratować zagubione dusze kochanków, składają krótkie życie w miłosnej ofierze. A przecież masową wyobraźnią rządzą już zupełnie inne panie: wielkie gwiazdy, wampy, diwy. Marlena Dietrich, Marilyn Monroe, Rita Hayworth - kobiety, które osiągnęły wszystko i zwykle realizowały scenariusz zadany przez męski świat: umierały w cierpieniu, w samotności, w zapomnieniu.

Bohaterka bardzo rzadko wystawianej opery Leośa Janaćka "Sprawa Makropulos" jest operową diwą. Jej śpiew wywołuje opętańczy wręcz entuzjazm słuchaczy. Do tego jest piękna i lodowata, uwodzi mężczyzn, którzy gotowi są dla niej zrobić wszystko. Wykorzystuje ich i porzuca. Prawdziwa kobieta fatalna, która posiada jeszcze dodatkowy sekret: żyje już 335 lat, ale nie starzeje się, bo w dzieciństwie wypróbowano na niej eliksir młodości sporządzony dla cesarza Rudolfa II. Od wieków jest tą samą kobietą obdarzoną genialnym głosem i lodowatym czarem.

Janaćek pisał swoje dzieło u schyłku życia. Treść libretta zaczerpnął ze sztuki Karela Ćapka. Od kilku lat był już beznadziejnie zakochany w bardzo młodej i nieprzystępnej kobiecie. Pierwsza ofiara Makropulos to sam autor opery.

Krzysztof Warlikowski wystawił operę Janaćka w paryskiej Opera Bastille. Pełna energii muzyka i libretto poruszające intrygujący Warlikowskiego od dawna temat starzejącej się kobiety fatalnej, świadomej swojej urody i skazanej na przemijanie, doprowadziły do powstania rewelacyjnego przedstawienia, owacyjnie przyjętego przez paryską publiczność, która ze "Sprawą Makropulos" miała zresztą do czynienia pierwszy raz.

Boki sceny wyłożone ciemnym drewnem, z umieszczonymi u góry kilkoma rzędami świetlówek, przypominają kino lub audytorium koncertowe z epoki art deco. Ogromna, lekka kurtyna jarzy się niebieskawo-fioletowym blaskiem. Kiedy zabrzmi uwertura, kurtyna rozsuwa się i na ogromnym kinowym ekranie oglądamy film złożony z końcowych scen "Bulwaru Zachodzącego Słońca": policja, reporterzy i koroner zmierzają do domu zapomnianej gwiazdy, która zabijając kochanka, po raz ostatni przyciągnęła spojrzenia wszystkich. Potem fragmenty filmów z Marilyn Monroe, między innymi sławna scena, w której podmuch powietrza z kolejki podziemnej unosi jej białą sukienkę. Nie brak też sceny z przedwojennego "King Konga": zakochana małpa stoi w dybach na scenie teatru. W tym filmie rytmicznie pojawiają się nosze i zwłoki, wynoszone do policyjnej karetki. Są gwiazdy i ich śmierć. Brakuje tylko Marleny Dietrich, ale ta z kolei występuje na afiszu przedstawienia.

Pierwsza scena zaczyna się od wyjścia śpiewaków na proscenium, konferansjerzy zapowiadają sprawę, którą będziemy oglądać. Kiedy kurtyna ponownie się rozsunie, na scenie zobaczymy ogromną widownię kinoteatru, ze ścianami wyłożonymi ciemną boazerią. Bohaterka wieczoru, śpiewaczka Emilia Marty, zjawia się w stroju i fryzurze Marilyn Monroe. Idzie środkiem sceny po podświetlanej podłodze, a podmuchy powietrza unoszą jej złotą suknię.

Filmowy trop obowiązuje przez całe przedstawienie. Emilia Marty będzie także Ritą Hayworth, a na scenie pojawi się jej największy kochanek, czyli King Kong. Kilkumetrowej wysokości popiersie małpy wypełni cały horyzont sceny. W zależności od oświetlenia małpa wygląda czasem jak wielki wulkan, kiedy indziej jak pokryta szronem góra. Jej twarz zmienia się, kiedy gasną krwistoczerwone oczy. Smutnieje i wyraża czystą melancholię, na wielką, kilkumetrową skalę. Stoi niepotrzebna, kiedy Emilia zejdzie z jej potężnej dłoni, zbędna jak stara dekoracja.

Bohaterka spektaklu, zamieszana w ciągnącą się dziesiątkami lat sądową sprawę spadkową chce wydobyć dokument zawierający recepturę eliksiru młodości. Jedyną drogą do tego jest uwikłanie w uzależniającą erotyczną fascynację wszystkich otaczających ją mężczyzn. Sceny uwodzenia rozgrywają się w olbrzymiej publicznej toalecie (męskiej) i w wielkiej łazience. Emilia jest skuteczna. Najmłodszy z mężczyzn popełnia samobójstwo. Młoda kobieta próbująca sił na operowej scenie postanawia zerwać z narzeczonym i całe dnie pracować, by osiągnąć doskonałość Emilii. W końcu zakradnie się do łazienki Emilii i przywdzieje strój Marilyn Monroe, upodobniając się tym samym nie do swego wzorca, ale do popkulturowej ikony kobiecości. Emilia po kolei zatruwa egzystencję wszystkich postaci.

Finał przedstawienia zapowiada projekcja końcowej sceny z "Bulwaru Zachodzącego Słońca", w którym aktorka w błyskach fleszy schodzi po paradnych schodach swojej rezydencji. Jest w dziwnym transie, ma wampiryczną potrzebę uwielbienia Podobnie Emilia w czwartym akcie opery zejdzie powoli po pochyłości basenu w swoim luksusowym domu, rozkładając ręce jak w ukłonach; nienaturalnie poruszona, zwraca się do męskiego chóru, który wychodzi na proscenium. To są jej ostatni fani. Za chwilę upadnie martwa na dno basenu. Bo przestał działać eliksir? A może dopełniła się miara pustki?

W ostatniej scenie, w której padają najważniejsze dla całej opery słowa, napisy z tłumaczeniem czeskiego libretta przepływają po horyzoncie sceny jak myśli, które wypadły z zamierającej głowy. Emilia Marty śpiewa o pustce i samotności, o bezwartościowości życia i wszystkich jego złudnych przejawów. Śpiewa o swoim kilkusetletnim cierpieniu. "Na końcu jest zawsze to samo: śpiew i cisza. Ziemia i niebo pozbawione są radości, a kiedy się już o tym wie, dusza w nas obumiera".

Filmowe cytaty w spektaklu powodują że jego narracja nabiera charakteru filmowego montażu, jakbyśmy razem z wykonawcami oglądali film o sprawie Makropulos. Skrótowość i niemelodyjność opowieści znakomicie idą w parze z warstwą muzyczną opery, która w sposób całkowicie nieprzewidywalny operuje nastrojami widza, zdobywając nad nimi pełną władzę. Orkiestra prowadzona przez Czecha Tomaśa Hanusa grała znakomicie. Wśród wykonawców królowała Angela Denoke w partii Emilii Marty.

Warlikowski ostro kwestionuje zbawienny charakter wiecznej kobiecości. Jest w tym wierny idei Janaćka. Sławne i nieszczęśliwe kobiety dalej paradują po wybiegu, siejąc zamęt, za który same będą płacić. Przynajmniej tak długo, jak długo żyjąc pozorami niezależności, pozostaną trybami w męskim paradygmacie, który na dodatek w tym przypadku funkcjonuje autodestrukcyjnie.

LEOŚ JANAĆEK, "SPRAWA MAKROPULOS" kierownictwo muzyczne: Tomaś Hanus, reżyseria: Krzysztof Warlikowski, scenografia: Małgorzata Szczęśniak, światła: Felice Ross, wideo: Denis Gueguin, dramaturg: Miron Hakenbeck, premiera w Opera Bastille w Paryżu 27 kwietnia 2007.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji