Artykuły

Gdy człowiek staje się piekłem...

Nagroda TVP Kultura i podróż opolskiego "Baala" przez najważniejsze festiwale teatralne każą oddać MARKOWI FIEDOROWI to, co od dawna mu należne - pozycję jednego z najważniejszych polskich inscenizatorów.

Najpierw przyszła ulga. Jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień świata kultury przypadło człowiekowi, który za nic ma mody, nie krzyczy z nagłówków gazet mocnymi hasłami, nie zabiega o przychylność. Przeciwnie, od jakiegoś czasu okopał się w Opolu i Poznaniu i tam robi teatr. Efektowny, a nigdy efekciarski. Zwyczajnie mądry i zazwyczaj trafiający w punkt. Wiedzą o tym ci, którzy na teatralnym szlaku mają te miasta. Dziś trudno sobie wyobrazić polski teatr bez Marka Fiedora.

Z Poznaniem i Opolem sprawa chyba nie jest przypadkowa. Zapewne w Polskim i u Kochanowskiego znaleźli się aktorzy, którzy niemal bez słów czytają intencje Fiedora, darzą go bezgranicznym zaufaniem. Dzięki temu - jak w "Baalu" - bez wahania rzucają się na najbardziej nawet ekstremalne zadania. Ale warto pamiętać, że reżyser ten nie ma w dorobku samych wybitnych spektakli. Zdarzały mu się wpadki z "Apokryfem wigilijnym", "Tryptykiem Wyspiański" czy "Don Juanem", a nie tak dawno z "Samobójcą" Erdmana. Pierwsze trzy inscenizacje powstały w krakowskich teatrach Słowackiego i Starym, ostatnia - w Dramatycznym w Warszawie. Dowód niezbity, że Fiedorowi przy pracy niepotrzebny jest rozgłos, presja renomowanej sceny. Liczy się porozumienie z aktorami i widzem. Drogę artysty tworzą kolejne etapy poszukiwania takiego porozumienia. Trudno dziś znaleźć w polskim teatrze kogoś, kto tak jak Fiedor umiałby łączyć szeroką, epicką niemal perspektywę, w której mieści się całościowy obraz świata, ze skondensowanym skupieniem, spojrzeniem z bliska na bohaterów.

Największe przedstawienia przez niego sygnowane, oba z opolskiego Teatru im. J. Kochanowskiego, na owej dwoistości są zbudowane. Z "Matki Joanny od Aniołów", opartej na opowiadaniu Jarosława Iwaszkiewicza, łatwo było zrobić rzecz niestrawną. Pójść w sensacyjną otoczkę antyklerykalną albo utonąć w morzu cytatów z filmowego arcydzieła Jerzego Kawalerowicza. Fiedor poszedł innym tropem. Nie zważając na pokusę uderzenia w ton publicystyczny, zderzył zanikającą metafizykę z bólem konkretu, codzienności. Pomógł mu w tym genialny pomysł stałego współpracownika, scenografa Jana Kozikowskiego, który wąski pas sceny unurzał w grząskim błocie, a publiczność posadził po jego obu stronach. W ten sposób wchodziliśmy w świat przedstawienia, bez możliwości odwrotu.

Byliśmy w Ludyniu, ale i wszędzie na zatęchłej prowincji, gdzie zawsze pada deszcz, a słońce nie wychodzi zza ciemnych chmur. Choć nad miasteczkiem górują mury klasztoru, kościołem jest tu tak naprawdę obskurna karczma. To tu przychodzi się pić wódkę, najeść się zupy, a pomiędzy kolejnym kieliszkiem i następną porcją pogadać o opętaniach sióstr, traktowanych jak gorąca sensacja, atrakcja, przerywnik w monotonii codziennego życia. Sceny w karczmie miały gorączkowy rytm wiejskiej biesiady. Na widowni roznosił się zapach prawdziwej zupy. Widowisko przypominało wielki jarmark, gdzie kupić i sprzedać można wszystko. Bez zmrużenia oka można też oddać duszę diabłu, ale byłby to handel taki jak wszystkie inne. Nie zostało już nic z powagi dylematu Fausta. W spektaklu Fiedora niemożność osiągnięcia świętości łączyła się z fizycznym bólem, strachem, namiętnością. To, co z założenia miało być wzniosłe, często okazuje się niskie i podłe. Ludzie żyją mocno, stąpając po grząskim błocie ziemi, a zamiast Boga ich krokami kieruje biologia. Nie ma nadziei na zbawienie. Szatan powoli staje się jedyną alternatywą.

Uwierzył w niego tytułowy bohater Brechtowskiego "Baala". Zrealizowany w ubiegłym roku spektakl Teatru im. J. Kochanowskiego prezentowany byl ostatnio na Krakowskich Reminiscencjach Teatralnych, teraz odwiedzi kaliski Festiwal Sztuki Aktorskiej, a w końcu maja pokazany zostanie na prestiżowym Kontakcie w Toruniu. Wiedzie więc bujne festiwalowe życie. I dobrze, bo w pełni na to zasługuje. "Baal" to chyba najbardziej radykalna inscenizacja Fiedora. W jego ujęciu "Siedem aspektów baalicznego odczucia świata" (tak brzmi podtytuł dramatu) stało się opowieścią o podróży do współczesnego pieklą, rozpisanej na siedem etapów. Piekło jest na zewnątrz, w świecie otaczającym tytułowego bohatera, ale przede wszystkim w nim samym. On, z całym swym wewnętrznym złamaniem, rozpięciem pomiędzy okrucieństwem a resztkami człowieczeństwa, sam powoli stawał się piekłem. Zamkniętym w jednym człowieku - odbiciu współczesności.

Fiedor stosuje zabieg tyleż prosty, co genialny. W siedmiu epizodach tego samego Baala gra sześciu wykonawców. Są kompletnie różni, począwszy od zewnętrznego wizerunku, a na barwach aktorstwa kończąc. W ten sposób odbywający własną podróż do kresu nocy Baal staje się współczesnym everymanem. Jako każdy dociera do granic zła.

Wielkość przedstawienia tkwi w tym, że Marek Fiedor zawłaszczając całą brutalność i gwałtowność młodego teatru, przenosi ją w inny, wyższy wymiar. Na przekór wielu scenicznym obrazom gwałtu i nagości można tu mówić z powodzeniem o scenicznej poezji.

Tak robią teatr tylko prawdziwi mistrzowie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji