Artykuły

Nie mam prawa narzekać

Ignacy Gogolewski, który obchodzi jubileusz 50-lecia pracy artystycznej w rozmowie z Jackiem Cieślakiem.

Jacek Cieślak: - W jakim stanie ducha znajdował się pan przed rolą hrabiego Szarma w "Operetce" Grzegorzewskiego?

Ignacy Gogolewski: - Uważałem, że mężczyzna pod siedemdziesiątkę nie może grać tej roli. Grzegorzewski przekonał mnie jednym zdaniem: - Panie Inku, właśnie o to mi chodzi, żeby to był stary, wyleniały lis. Zaczęliśmy się uczyć grasejować jako hrabiostwo i wkomponowałem się w Teatr Narodowy

- Łatwo się panu grasejowało z Grzegorzewskim?

- Jerzy Grzegorzewski poszukuje rozwiązań, na które nikt nie wpadł, zaskakujących, ale prostych. Tylko on mógł zaprosić do "Operetki" takiego byłego amanta jak ja. A znamy się wiele lat. Kiedy występowałem pierwszy raz w zespole Narodowego, był asystentem Kazimierza Dejmka. Sparodiowałem go - małego, chudego, w okularkach, delikatnego, zagubionego - grając rolę Trofimowa w "Wiśniowym sadzie". Zobaczyłem w Grzegorzewskim postać podobną do rosyjskiego inteligenta - jeszcze niedojrzałego wewnętrznie, ale już pragnącego dokonać światowego przewrotu. Jak czasami siądziemy sobie przy kawie w bufecie, Grzegorzewski mówi: - Wie pan, panie Inku, jednak coś nas wiąże od dawna.

- Czy czuje się pan jednym z ostatnich arystokratów polskiego teatru, który może zagrać hrabiego Szarma bez kompleksów?

- Na pewno nie jestem ostatnim, który może poloneza wodzić. Nie mam prawa narzekać. Kiedy oglądam afisze spektakli, w których zagrałem, mógłbym raczej powiedzieć, że napsułem literatury co niemiara. Czasami wkładałem w rolę wiele pracy i rezultaty były, powiedzmy, dobre. A czasami propozycja przychodziła w ostatniej chwili, a rezultaty okazywały się o wiele lepsze. Tak stało się z Kreonem w "Królu Edypie". Fettinga porwał do filmu Konwicki. Miałem tydzień na próby, a zebrałem same dobre recenzje. Czasami w drodze do sukcesu jesteśmy niepotrzebnie zawzięci. On powinien przyjść bez wysiłku. Trzeba szukać rozwiązań najprostszych, ale ciekawych. W tym pomaga reżyser. W Narodowym oddałem się w ręce najlepszych fachowców. Spotkałem Grzegorzewskiego, Kutza, Englerta, Bradeckiego.

- Grany przez pana w "Na czworakach" poeta Laurenty dziecinnieje - przeżywa pan ten stan?

- Raz tylko, radząc się autora, kiedy odwiedził nas na próbie. Mówiłem Tadeuszowi Różewiczowi, że mam poważny problem z wiekiem bohatera. Pytałem, czy moja interpretacja ma iść w stronę zniedołężnienia. Różewicz odpowiedział pytaniem: - A ile ma pan lat? Przyznałem, że dobiegam siedemdziesiątki. - To jest pan w sam raz. Nam się zdaje, że musimy bohatera zaopatrzyć w wiele dolegliwości, a zapominamy, że już je mamy. Trzeba być sobą. Z kolei Kutz namawiał mnie, żebym grał monolog Kordianem. Kiedy unosiłem się jako Różewiczowski Kordian, opadały mi spodnie. Taki jest Różewicz.

- Pan, ceniony amant, zagrał w filmie Antka Borynę.

- Wskoczyłem do tej roli z "Cyda" i "Mazepy". Problem rozwiązał Jan Rybkowski. "Jeżeli Borynę gra Hańcza, musi mieć właściwego syna". Włożyłem kostium i ganiałam za Krakowską po polach. Kilka ról mi uciekło. Kaprysiłem Hoffmanowi, gdy zaproponował mi młodego Radziwiłła w "Potopie". Ale kiedy zobaczyłem, co wyrabia na ekranie Teleszyński, powiedziałem: - Bóg strzegł. To się mogło zakończyć kalectwem, bo przecież polski aktor nie chce się wyręczać kaskaderem. Kiedyś Aleksander Ford zaproponował mi rolę w "Pierwszym dniu wolności". Ale w końcu wybrał Łomnickiego.

- Powrócił pan do tej sztuki Kruczkowskiego, łamiąc bojkot telewizji w stanie wojennym. Jak pan dziś ocenia tamtą decyzję?

- Wolałbym, żeby skierował pan to pytanie do absolwentów szkół aktorskich z rocznika 1982, którzy opuścili uczelnię i nie mieli żadnej szansy na starcie. Starsi koledzy mogli mieć przerwę w życiorysie. Oni - nie. Na teatr czekała też publiczność w Lublinie i w małych miasteczkach, odcięta od kultury, po tym jak część środowiska nie chciała występować w telewizji. Nie mam sobie nic do zarzucenia. Ale jeżeli kogokolwiek dotknąłem moją postawą, przepraszam.

- Nie chodzi o przeprosiny, tylko o to, czy utożsamiał się pan z postawą generała Jaruzelskiego?

- Stan wojenny przeżywałem dotkliwie, jak całe społeczeństwo. Ale proszę mi powiedzieć - czy księża przestali wykonywać swoje obowiązki? A ja uważam swój zawód za posłannictwo, a nie tylko rzemiosło.

- To niech pan powie, jakie słowa zapamiętał pan z pierwszych po wojnie "Dziadów", w których zagrał pan Gustawa-Konrada?

- Miałem wtedy 24 lata. Pierwszy raz powierzono tę rolę tak młodemu i niedoświadczonemu aktorowi. Ale profesorowie denerwowali się bardziej ode mnie. Emocje na widowni, które opisuje Maria Dąbrowska, również były przeogromne. Młody człowiek nie może ogarnąć ogromu myśli zawartych w "Dziadach". Gram teraz w Lublinie Nowosilcowa i słucham Konrada Jacka Króla. Najważniejsze pozostają słowa "Jestem wolny!". Żadne grono nie może mi narzucić swojego zdania, zakazać mojej postawy Odpowiadam sam za siebie.

- I zawsze czuł się pan wolny?

- To zagadnienie, jak na 50 lat bycia na scenie, bardzo skomplikowane.

- Był pan szefem Rozmaitości, które dziś kojarzą się z nowym teatrem.

- W Rozmaitościach przygotowałem premierę "Gałązki rozmarynu" Zygmunta Nowakowskiego. Spotkałem go. Postawił mi koniak, skarżył się, że jego sztuka nigdy już nie ujrzy światła sceny. Nie żył, kiedy ją wystawiłem. Za to zresztą spalono Rozmaitości. To jest moja opinia, bo prokuratura nic nie ustaliła.

- Kto mógł podpalić teatr?

- Nie wiem. Tak jak nie wiadomo, kto podpalił Teatr Narodowy.

- Chodzi pan dziś do Rozmaitości?

- Rzadko, a wie pan dlaczego? Grają tam trzygodzinne przedstawienia bez przerwy, a to nie leży w możliwościach mojego kręgosłupa. Nie ukrywam też, że wpuszczanie na scenę gołego Hamleta nie jest dla mnie konieczne. Jestem aktorem z innej epoki. Ale rozmawiałem kiedyś z moim następcą Grzegorzem Jarzyną. Powiedziałem, że cieszę się bardzo, iż daje znać o sobie w Polsce i za granicą. Jarzyna odpowiedział pytaniem, czy byłem aktorem Rozmaitości. Odpowiedziałem: - Tak i proszę sobie wyobrazić, że przez pięć sezonów prowadziłem ten teatr! O czym świadczy ta sytuacja? Że według nowej kompanii teatr zaczyna się dziś. A ja myślę po norwidowsku - przeszłość to jest dziś, tylko cokolwiek dalej. Cóż, wszyscy jesteśmy aktorami, a ja lubię dodać, że z wyjątkiem paru dobrych komediantów.

Ignacy Gogolewski (1931), aktor teatrów Polskiego, Współczesnego, Dramatycznego i Narodowego w Warszawie. Kierował scenami w Katowicach i Lublinie, a także statecznymi Rozmaitościami. W 1955 r. zagrał Gustawa-Konrada w pierwszej powojennej inscenizacji "Dziadów" w reżyserii Aleksandra Bardiniego. Do jego najważniejszych ról teatralnych należą: Neron w "Brytaniku" Racine'a, Zygmunt August w "Kronikach królewskich" Wyspiańskiego, Rodrig w "Cydzie" Corneille'a, Mazepa, a także zagrane ostatnio w Teatrze Narodowym, w tym hrabia Szarm w "Operetce", za którą w 2000 r. otrzymał Nagrodę im. Aleksandra Zelwerowicza. Wystąpił m.in. w filmach: "Samotność we dwoje", "Wystrzał", "Hrabina Cosel", "Chłopi". Występując 13 i 14 marca w roli Eustachego w "Ostatnim" Konstantego Łubieńskiego w Teatrze Narodowym, obchodzi jubileusz 50-lecia pracy artystycznej. (J.C.)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji