Artykuły

Teatry zdobyły wiosnę

"Szalone nożyczki" w reż. Piotra Dąbrowskiego i "Latający cyrk Monty Pythona" w reż. Adama Opatowicza w Teatrze Dramatycznym w Białymstoku oraz "Wierszalin. Reportaż o końcu świata" w rez. Piotra Tomaszuka w Teatrze Wierszalin w Supraślu. Pisze Jerzy Szerszunowicz w Kurierze Porannym.

W teatrach Białegostoku i Supraśla iście wiosenny urodzaj, świeżość i różnorodność.

Przypominamy: od soboty Teatr Dramatyczny w Białymstoku nie ma już za patrona aktora Aleksandra Węgierkę, lecz żołnierza Józefa Piłsudskiego. Od soboty ma też dwa nowe spektakle: kabaret dla inteligentnych i komedię kryminalną dla dociekliwych.

Chała w randze hitu

Świetny pomysł, marne wykonanie, uszczęśliwiona publika, czyli hit pełną gębą. Oto "Szalone nożyczki" Paula Portnera w reżyserii Piotra Dąbrowskiego.

Sztuka jest tak naprawdę pułapką na widza. Publiczność zostaje postawiona w roli świadków zbrodni - zamiast dowiedzieć się, kto zabił, sama musi to ustalić. Najpierw ogląda "zwyczajną" część przedstawienia, w której zostaje popełniona zbrodnia: ktoś wielokrotnie dźga nożyczkami bogatą, niegdyś sławną pianistkę. Rzecz dzieje się w salonie fryzjerskim.

Potem na widowni zapalają się światła i wspólnie z dwoma inspektorami (granymi przez Marka Tyszkiewicza i Krzysztofa Ławniczaka) możemy zrekonstruować przebieg wydarzeń. Możemy zadawać pytania bohaterom, wpływać na przebieg śledztwa, a w finale - w drodze głosowania - wydać werdykt. Od naszej decyzji zależy to, kto w finale będzie aresztowany.

O jakości farsy stanowi intryga i kreacje aktorskie. "Szalone nożyczki" od dwudziestu lat święcą triumfy w USA, trafiły nawet do Księgi Guinnessa, więc o intrygę możemy być spokojni. Co do aktorstwa... Przeglądając recenzje z innych inscenizacji "Szalonych nożyczek" można zauważyć, że niemal każda postać tej farsy nadaje się na ciekawy popis aktorski. Lokomotywą białostockiej premiery był warszawski aktor Wojciech Wysocki. Jego kochający inaczej fryzjer jest tym ciekawszy, że z tła wieje nudą, a czasami wręcz żenadą. Nawet zazwyczaj ciekawy, a zawsze pracujący z oddaniem Marek Tyszkiewicz wypadł blado. Wydawało się, jakby zabrakło pomysłu (może reżyserowi) na tę rolę. Efekt: najważniejsza rola sprowadziła się do w miarę poprawnego deklamowania kwestii.

Nie zmienia to faktu, że Dramatyczny będzie zapewne grał "Szalone nożyczki" przy kompletach na widowni. Zabawa okazała się niezwykle wciągająca dla lwiej części uczestników sobotniej premiery w Dramatycznym. A owacje były długie, "na stojaka". Można się spodziewać, że nie pierwszy i nie ostatni raz.

Cyrk z klasą

Zupełnie innej kompetencji odbiorczej wymaga drugie weekendowe przedstawienie Dramatycznego - "Latający cyrk Monty Pythona". To też rzecz humorystyczna, lecz raczej do śmiechu, aniżeli rechotu.

Aktorzy białostockiego teatru, pod wodzą szczecińskiego reżysera Adama Opatowicza, sprawili duże i bardzo pozytywne zaskoczenie. Piszę to bez ironii. Jeżeli zna się piosenki brytyjskich komików, które były podstawowym budulcem spektaklu, trudno nie mieć obaw o ich rodzime wykonanie.

W obecnym stanie "Latającemu cyrkowi..." brakuje jeszcze pewności, zdecydowania, pełnego oswojenia aktorów z tekstem, rozgoszczenia się w swoich rolach. Mimo to już jest to widowisko bardzo wdzięczne, zabawne, zrobione z wyczuciem. Najbardziej pasującym do tego spektaklu określeniem wydaje się przymiotnik "elegancki". Eleganckie są stroje, gesty, język, maniery. W takim kontekście nawet pieprzny dowcip i niecenzuralne słowa wyglądają jak rodzynki w cieście i smakują wybornie.

Jeżeli kogoś należałoby wyróżnić, to zdecydowanie Rafała Olszewskiego. Młody, ale już dobrze znany aktor objawił świetne warunki głosowe i doskonałe wyczucie humoru Pythonów. Można powiedzieć, że objawił nam się duży talent nie tylko kabaretowy, ale też wokalny. Może warto byłoby coś z tym zrobić, na przykład spróbować sił w aktorskim śpiewaniu we Wrocławiu?

"Latający cyrk..." to bodaj najinteligentniejszy białostocki program kabaretowy ostatnich lat. Rozrywka z klasą - wyborna, choć nie dla każdego.

Powrót do źródła

"Wierszalin. Reportaż o końcu świata" [na zdjęciu] to powrót do korzeni - do początków ideowych i artystycznych Teatru Wierszalin. Oglądając to przedstawienie możemy zrozumieć, co kilkanaście lat temu tak bardzo zafascynowało młodych twórców, że postanowili swój teatr nazwać Wierszalinem. Jednocześnie reżyser Piotr Tomaszuk powraca w "Reportażu..." do stylistyki, która stała się niegdyś znakiem rozpoznawczym jego teatru.

Piotr Tomaszuk obiecywał przed premierą, że nie chce opowiadać słynnej książki Włodzimierza Pawluczuka po swojemu, robić przedstawienia autorskiego, lecz być wiernym oryginałowi, udramatyzować tekst książki. Tomaszuk odżegnywał się też od pomysłów na opisanie fenomenu Wierszalina zastosowanych przez Tadeusza Słobodzianka (współtwórcę teatru) w "Carze Mikołaju" i "Proroku Ilji". Stwierdził, że to nie będzie śmieszna historia dla warszawskich snobów. Oba zobowiązania zrealizował połowicznie. I chyba dobrze się stało.

Pierwsze zobowiązanie Tomaszuk wytrzymał niemal przez cały spektakl. Opowieść o religijnym fermencie w białostockich wsiach w latach 30. utrzymana jest w stylistyce dobrze znanej z dawniejszych widowisk Wierszalina - na przykład z "Pasji zabłudowskiej".

Dopiero w finałowych sekwencjach, będących rodzajem epilogu, dochodzi do przełamania konwencji, przyspieszenia narracji.

Tomaszuk wprowadza postać, która do złudzenia przypomina Magistra Ludensa z "Ofiary Wilgefortis" - osobą komentatora, narratora, a jednocześnie dyrygenta akcji scenicznej. Przeskok jest tym ostrzejszy, że rola ta została powierzona Rafałowi Gąsowskiemu. Aktor, do tego momentu ukryty "w tłumie", odezwał się nagle w sposób znany aż nadto dobrze ze "Zwierzeń pornogwiazdy" i "Boga Niżyńskiego". Efekt tego zamieszania może nieco dyskusyjny, ale - trzeba przyznać - mocny. Nie ma wątpliwości, że w pamięci widzów pozostanie tajemnicza postać wymachująca i dźgająca metalowym krzyżem jak mieczem...

Wielu oglądających zapamięta też zapewne Dariusza Matysa - młodego aktora, który dołączył jakiś czas temu do Wierszalina. W "Reportażu..." zagrał pierwszą dużą i bardzo udaną rolę. To nie jest pełnoprawna postać, raczej ożywiona figura, zarysowany grubą krechą typ, ale zmajstrowany wielce przekonująco.

Pojawienie się Matysa w zespole Wierszalina spodoba się zapewne wszystkim tym, którzy pamiętają i z sentymentem wspominają pierwsze spektakle teatru. To aktor, który potrafi pokazać duszę, jakieś wewnętrzne zapatrzenie, odrobinę szaleństwa - zagrać postać zatrzymaną w pół drogi pomiędzy wiejskim głupkiem a świętym. Tomaszuk nie wykpiwa swoich bohaterów, jednak - podobnie jak Słobodzianek - nie unika sytuacji humorystycznych, pokazywania dramatu w lekko krzywym zwierciadle. Publiczność piątkowej premiery, w tym profesor Pawluczuk, bawiła się znakomicie.

"Reportaż..." to przedstawienie z gatunku "znacie, to posłuchajcie" - świadectwo tego, że pomimo licznych przeobrażeń, Wierszalin jest mocno zakorzeniony w tradycji miejsca i własnej stylistyce.

Można tylko żałować, że ten specyficzny powrót do źródeł odbył się bez udziału Mikołaja Maleszy - nazywanego niegdyś przez samego Tomaszuka współtwórcą przedstawień Wierszalina. Drewniane lalki i drapieżnie ekspresyjne rekwizyty Mikołaja Maleszy nadawałyby się doskonale do tej historii.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji