Artykuły

Być albo nie być oto jest pytanie

- Nasz zawód od zawsze był zawodem kapitalistycznym, więc przejście z realnego komunizmu do socjalizmu nie było takim szokiem. Wśród aktorów ten, kto był dobry i pracowity zarabiał, a ten, kto miał mniej tych przymiotów - wegetował. Tak zostało do dzisiaj. Tylko że dzisiaj jest to jaskrawsze - mówi MARIAN OPANIA, aktor Teatru Ateneum w Warszawie.

Mówi Pan o sobie, że ma dusze Hamleta. To postać rozdarta, a tymczasem Pan kojarzy się z osobą twardo stąpającą po ziemi, silną...

- Bywam tak różny, zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym, ze głęboko zastanawiam się nad tym, czy to nie jest "jednostka chorobowa". Potrafię być mrówczo pracowity - wtedy mam wypełnione każde pięć minut, i uroczo leniwy - wówczas leżę odłogiem i nie robię nic. Jestem osobą introwertyczną, bardzo małomówną, a czasem zamęczam gadatliwością. Jestem również osobą strasznie niecierpliwą, szczególnie na jezdni, a gdy rzeźbię w drewnie - chińsko cierpliwą. Trudno mnie określić jednoznacznie. Powiedziałem, ze mam duszę Hamleta, bo całe życie marzyłem o wielkich rolach szekspirowskich, pełnych namiętności i dramatyzmu, a zwykle przychodziło mi grać Frania w "Szczęściu" Perzyńskiego czy Wienię w "Moskwie-Pietuszki".

Aż wreszcie przyszła rola szekspirowska, na dodatek podwójna i w obsadzie międzynarodowej...

- Na początku lipca zadzwonił do mnie John Steppling i łamaną polszczyzną powiedział, że w łódzkiej filmówce wykłada teraz scenarzysta z Hollywood - pisarz i dramaturg, który zamarzył sobie wystawienie "Króla Lira" i proponuje mi tę rolę. Byłem nieco zdziwiony, ale i dopieszczony. Zasięgnąłem języka. Tekst dostałem 7 sierpnia, a premiera odbyta się 27 września. Zdaje sobie Pani sprawę, ile pracy musiało to kosztować? Ciekawą rzeczą było to, że królów było dwóch. Występował tam świetny aktor amerykański Mike Collins, dwie córki grały Norweżki, a błazna Anglik. Obsada międzynarodowa. Przedstawienie dziwne, wysoce elitarne dla ludzi, którzy znają co najmniej nieźle angielski, bo były również partie w języku norweskim. Przedstawienie interesujące. Zmierzyłem się wreszcie z wielką rolą szekspirowską. Na ten eksperyment zmarnowałem urlop. Nie mogłem pojechać na dorsze na Bałtyk i oddać się rzeźbiarstwu w drewnie. To była przygoda artystyczna. Puenta jest taka, że odbyły się cztery przedstawienia w Teatrze Studyjnym w Łodzi (...) "klapło" mimo dobrych recenzji i zainteresowania zarówno publiczności, jak i krytyki, która odebrała nas bardzo pozytywnie.

Swoją karierę rozpoczynał Pan na początku lat 60. Jakie były to czasy dla aktorstwa?

- Nasz zawód od zawsze był zawodem kapitalistycznym, więc przejście z realnego komunizmu do socjalizmu nie było takim szokiem. Wśród aktorów ten, kto był dobry i pracowity zarabiał, a ten, kto miał mniej tych przymiotów - wegetował. Tak zostało do dzisiaj. Tylko że dzisiaj jest to jaskrawsze. Trzeba się bardziej natrudzić, żeby swoje istnienie zaznaczyć. Ale wtedy było podobnie.

Wtedy wygrywała jednostka, która miała talent, a teraz taka, która umie się wypromować.

- W pewnym sensie umiejętność wypromowania była istotna od zawsze.

Jak wyglądało to w czasach PRL-u?

- Jestem przeciwnikiem rozpychania się łokciami i wchodzenia w układy. Tego nienawidzę! Natomiast jestem konsekwentny i uparty. Kiedy dostanę jakąś propozycję i piętrzą się przy tym olbrzymie problemy, na przykład mam zagrać w Niemczech, a mam kilka przedstawień w Polsce i jeszcze jakieś przedsięwzięcie w telewizji, wtedy potrafię wpław przepłynąć do Australii, a jednak złapać tę szansę. To moja siła. Aczkolwiek nie przeczę, że istnieją różne sposoby wypromowania własnej osoby, nie zawsze czyste. Tym się brzydzę.

Teraz trudniej aktorom przebić się w zawodzie niż wtedy?

- W czasach komunistycznych większa była opieka państwa nad nami i sztuką w ogóle. Komuniści się nieco snobowali na kulturę. Imponowała im. W związku z tym nasza pozycja była znacznie silniejsza w tamtych czasach. Teraz jesteśmy takimi komediantami, błaznami do wynajęcia. Jeśli trzeba, gramy w reklamie, a gdy bieda przyciśnie - nawet w niezbyt ambitnym przedsięwzięciu. Nie widzę jednak w tym nic nagannego, że jesteśmy do tego typu zadań wykorzystywani. Takie przyszły czasy i z tym należy się pogodzić. Nie ma nic zdrożnego w graniu w godziwym serialu, z dobrym scenariuszem, w dobrym towarzystwie i w dobrej reżyserii.

Za taki uważa Pan serial "Na dobre i na złe" i rolę dr. Zyberta?

- Bez wątpienia.

Jak to jest, że studentom wpaja się, że teatr to sztuka wyższa, a telewizja to komercja. Wielu młodych adeptów stroni od telewizji czy filmu, ale tylko do pewnego momentu...

- Prawdą jest, że w teatrze "wykuwamy swój stosunek do sztuki, powagę uprawiania tego zawodu, sumienność, dyscyplinę. To się sprawdza w innych mediach, ale główną kuźnią jest teatr. Zmienia się percepcja współczesnego widza, w związku z tym inaczej trzeba proponować jej odbiór - szybciej. Jednak założenia zostają te same.

Od wielu lat mówi się o kryzysie teatru. Widzi się w nim przestarzałą formę sztuki. A ja twierdzę, że może przeminąć film i telewizja, natomiast rozmowa jednego człowieka z drugim zawsze pozostanie.

Jednak film czy telewizja pozwala utrzymać się dłużej na rynku.

- Na rynku zostają tylko najbardziej konsekwentni, pracowici, przebojowi - w dobrym tego słowa znaczeniu, ale czasem i w złym. Jednak ta druga przebojowość ma krótkie nogi. Przykładowo, reżyser obsadza młodą, przebojową dziewczynę, która nie ma talentu. Kiedy poniesie klapę, po raz drugi już jej nie obsadzi.

A aktorstwo to długofalowa gra...

- To jest bardzo długofalowa gra. Stosunkowo łatwo się wybić, natomiast utrzymać przez lat kilka czy kilkadziesiąt jest bardzo trudno.

Jak Panu się udało wytrwać tyle lat w teatrze, filmie, na estradzie?

- Kosztuje to wiele, wiele... psychicznych zakrętów. Jestem jednym z nielicznych aktorów, który, gdyby się urodził po raz drugi, tego zawodu by nie wybrał.

Nie wierzę!

- Tyle mnie ten zawód kosztował! Miałem moment załamania pod koniec lat 70., kiedy z niesłychanie młodocianych warunków przeszedłem w dorosłość. Ta dorosłość była dziwna, bo miałem młodą twarz, przedwcześnie posiwiałem, nieco utyłem i skończyły się dla mnie role. Nie byłem już w pierwszej lidze. Skończyły się główne role, a nawet zainteresowanie publiczności, mimo młodocianych sukcesów, także międzynarodowych. Grałem w teatrze, nieco w telewizji, ale skończyła się ta mołojecka sława. Taka smutna rzeczywistość. Na szczęście ten okres trwał niedługo. Jakieś dwa-trzy lata.

Jak się Pan otrząsnął?

- Nie zasypiałem gruszek w popiele! Zacząłem tworzyć monodramy, recitale estradowe, które z bardzo ambitnych i niesprzedawalnych rzeczy przemieniły się w takie, za które dostałem nagrodę Prometeusza.

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

- Nie ma, ale równie dobrze mogłem się załamać i skończyć w sklepie z warzywami lub przy kelnerowaniu.

Nagrody mają dla Pana znaczenie?

- Byłoby kokieterią twierdzić, że nie mają żadnego znaczenia. Oczywiście, że mają. Delikwent czuje się doceniony.

Powracając do porażek. Skąd bierze Pan siły na otrząsanie się z trudnych sytuacji?

- Taki jestem. Trzeba się chyba z tym urodzić. Zawsze miałem dom rodzinny, a w Warszawie mieszkałem w bloku. Na początku lat 80. wymarzyłem sobie zbudowanie własnego domu. Miałem trzy tysiące dolarów. Zapisałem się do spółdzielni "Sztuka" i z czterdziestu delikwentów na placu boju zostałem ja jeden. Wszystkie tuzy i sławy odpadły. Nie dali rady ani finansowo, ani psychicznie. To był przełom. Pierwsze "dołki" pojawiły się w 1989 roku. Sam przełom komunizmu i kapitalizmu. Pamiętam, że wziąłem wtedy kredyt na osiemnaście milionów i po tygodniu go spłaciłem, bo dziś miałbym chyba dług wielkości budżetu państwa. Inni posprzedawali swoje rozpoczęte inwestycje. I tylko ja jeden dotrwałem. Świadczy, to o mojej konsekwencji. Może drzemią we mnie jakieś chłopskie geny? Oczywiście przepłaciłem to chorobą wieńcową, ale mam to, czego chciałem.

Drugi oddech złapałem w momencie propozycji Andrzeja Wajdy, który kręcił "Człowieka z żelaza" na początku lat 80. Wtedy nastąpiło drugie pięć minut, które trwa do dzisiaj.

Pana syn również ma swoje pięć minut w karierze aktorskiej...

- Nie udało mi się go odciągnąć od tego. Odradzałem. Wiedział, jakie mam życie i jakie życie ma przy mnie rodzina. Nic to nie pomogło. Parę razy chciał rzucać ten zawód. Gdy złośliwie go pytam, czy chciałby, żeby jego synowie uprawiali tę profesję, odpowiada: broń Boże!

Powiedział Pan kiedyś, że "aktorstwo to zawód piękny, ale diabelski".

- Ten zawód jest zawodem artystycznym, ale w pewnym sensie też rzemieślniczym - 9/10 dokonań to solidna, rzemieślnicza snycerka, a ta 1/10 ociera się o tę wielką sztukę. Takie role zdarzają się dosłownie raz na dziesięć lat, jak "Moskwa-Pietuszki", "Król Lir", "Człowiek z żelaza". Dotyka się wtedy sfer nienazwanych.

Takie role wiążą się też z ogromną popularnością. Kręci to Pana?

- Czasem bardzo mnie nie kręci, ale gdyby jej nie było, czegoś na pewno by brakowało. Aktorzy są kokietliwi: o Boże! pełno gapiów! Nie mam chwili prywatności! Taka jest prawda. W tym roku nad morzem ani razu nie poszedłem na plażę.

Nie lubi Pan słońca?

- Po pierwsze nie przepadam za słońcem, po drugie wielbiciele masowo i niezbyt delikatnie potrafią zaczepiać.

To chyba dobrze, że spotyka Pan się ze słowami uznania?

- Ale chcę też prywatnie odpocząć, nieogolony. Czasem mieć katar.

Ale naiwnością byłoby sądzić, że będzie Pan grał wielkie role i pozostanie anonimowy.

- Jesteśmy lekko narcystyczni. To fakt. Nasze dusze lubią być lizane. Kiedyś wyjechałem z żoną do RPA. Kraniec świata. Tam to nikt mnie nie znajdzie, myślę sobie. Idę pod górę, żeby zobaczyć, jak oba oceany się łączą i... w połowie drogi patrzę, a tu pięćdziesięcioosobowa wycieczka z Polski!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji