Artykuły

Lekkostrawnie i z morałem

"Edmond" to moralitet o fiasku mieszczańskiego światopoglądu. Ale w spektaklu Zbigniewa Brzoza dobry jest tylko tekst Davida Mameta.

Tytułowy bohater to 37-letni mieszczuch, który nawet z dziwkami targuje się o cenę. Edmond, wietrząc przełom w swym życiu, opuścił żonę. Nocna wędrówka przez dzielnicę rozpusty rozbudziła jego instynkty. W efekcie Edmond morduje kelnerkę. W więzieniu odnajduje swoje prawdziwe oblicze.

Niestety, reżyser Zbigniew Brzoza nie odnalazł scenicznego oblicza dla sztuki Mameta. Spora w tym wina współpracowników. Dekoracja Marcina Jarnuszkiewicza z zwierciadlanymi drzwiami na prowadnicach pasuje wyłącznie jako reklama systemu szaf wnękowych. Jako scenografia jest kompletnie niefunkcjonalna. Utrudnia grę aktorom, bo - jak to wnękowa szafa - ustawicznie się nie domyka. Nie niesie żadnego znaczenia. A już na pewno nie to, o który szło Brzozie: przekształcenie przestrzeni od otwartego świata ku zamkniętemu więzieniu. Scena wciąż jest pozamykana.

Zupełnie nie do przyjęcia jest muzyka Jacka Grudnia. Co epizod natarczywie rozbrzmiewa kolejna odsłona manierycznej kompozycji na coraz bardziej bombastyczny fortepian, coraz bardziej jęczący saksofon i coraz bardziej natarczywe bębny. Utwór ma zbudować "atmosferę" - zamiast aktorów. Lecz w miejsce metafizycznej grozy budzi uśmiech politowania. Muzyka została użyta jako rodzaj lepiszcza między scenami. Obowiązkowo gasną też reflektory (i tak zapalone na pół gwizdka). Półminutowe wyciemnienia, potrzebne do zmian w obrębie "systemu szaf wnękowych", mają budować iluzję, że oto nagle przenosimy się do prawdziwego lombardu, burdelu, metra... To estetyczne muzeum.

Muzealność ogarnia także grę aktorów. Kolejne postacie spotykane przez Edmonda pojawiają się na scenie na krótką chwilę. Aktorzy, zamiast iść w komiksowy rysunek postaci, próbują sprzedać psychologię, na którą w migawkowej sztuce zwyczajnie nie ma czasu. Za to grający tytułowego bohatera Ireneusz Czop, któremu, jako jedynemu, sztuka stwarzała szansę na pokazanie rozwoju, wśliznął się gładko w wypróbowaną w spektaklach Mariusza Grzegorzka gotową skórę psychopaty. Mieszczanin - psychopatą?

W efekcie spektakl utknął w pół drogi od ostrej antymieszczańskiej satyry tekstu Mameta do psychologicznego realizmu obrazku z półświatka spod znaku "czwartej ściany". Wyszła lekkostrawna papka, bez smaku i wartości odżywczych. Kwintesencją lekkostrawności "Edmonda" jest finał. Oryginał kończy się pocałunkiem przed snem między Edmondem a współwięźniem. Wersja z Jaracza zatrzymuje się na otuleniu kołdrą. W końcu jesteśmy w mieszczańskim teatrze, w którym mężczyźni nie będą się ku zgorszeniu publicznemu całować na scenie. Gorzej, że na deser Czop wychodzi ku widowni i wzdycha dopisaną do dramatu kwestią: "Ale dzień...".

Brzmi to zupełnie jak slogan reklamowy telewizyjnego dziennika. Albo morał dydaktycznej opowiastki, o tym, co czeka mężczyznę, gdy odejdzie od żony. Z nauką, że nie należy być seksistą, rasistą i homofobem. Mam wrażenie, że to próżne przekonywanie przekonanych: seksiści, rasiści i homofoby nie zaglądają do teatru na Mameta. A dla liberalnej publiczności to strata czasu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji