Artykuły

Człowiek nie pamięta w swym życiu dwóch rzeczy: narodzin i śmierci

- Mój spektakl nie będzie też adaptacją opowiadania, bo jego nie da się zaadaptować. Poszukuję ekwiwalentu poezji i filozofii obecnych w tej opowieści - mówi BOGDAN KOCA o swoim najnowszym spektaklu "Śmierć w Wenecji" w Teatrze polskim we Wrocławiu.

Za miesiąc zobaczymy na deskach Pantomimy Wrocławskiej nowy spektakl. "Śmierć w Wenecji" reżyseruje Bogdan Koca, człowiek, który przed 25 laty był we Wrocławiu jednym z najpopularniejszych aktorów młodego pokolenia. I właśnie wtedy wyjechał do Australii.

Magda Podsiadły: Po ćwierć wieku wrócił Pan do Wrocławia z antypodów. Źle Panu było w Australii?

Bogdan Koca: Nie wróciłem, po prostu jestem. Ostatnio byłem w 1989 roku, więc pierwszy raz jestem w Polsce niekomunistycznej. Uznałem, że czas, by się odświeżyć. Może zostanę na zawsze, a może nie. Nie zrywam relacji z Australią. Piszę dla australijskiego radia, jestem na bieżąco z tym, co tam się dzieje.

Jest Pan znów aktorem Teatru Polskiego, ale pierwszą premierę na wrocławskim gruncie szykuje Pan w teatrze pantomimy. I od razu mocny tytuł - "Śmierć w Wenecji". Co jest nośnego w noweli Manna, a może w filmie Viscontiego?

- Większość ludzi kojarzy ten tytuł z filmem, a nie z literaturą, więc przyjdą do teatru z pewnym bagażem. Chcę ich tego bagażu pozbawić. Mój spektakl nie będzie też adaptacją opowiadania, bo jego nie da się zaadaptować. Poszukuję ekwiwalentu poezji i filozofii obecnych w tej opowieści. Interpretacja Viscontiego ma barwę pedofilsko-homoseksualną. A ja opowiadam o Wenecji jako koszu ze śmieciami kultury europejskiej, pytam, czy to Gustaw Aschenbach przyjechał do Wenecji, czy może Wenecja do niego? To strumień świadomości człowieka umierającego. Aschenbach ujrzy pięknego młodego człowieka, Tadzia, stojącego w obliczu śmierci. W tym dziecku, jak w zwierciadle zobaczy siebie, jeszcze nieukształtowanego.

Więc miłość homoseksualna w Pana "Śmierci w Wenecji" nie zaistnieje?

- U mnie jest fascynacja pięknem, miłość do własnej młodości, niedojrzałości. Przedstawienie nie jest linearne - to rodzaj impresji na temat pewnych elementów powieści - spektakl zatacza koło, analizuje parę sekund śmierci. Stawia pytania, ale nie daje gotowych odpowiedzi. Teatr powinien prowokować do refleksji. Ze "Śmiercią w Wenecji" mierzyłem się już w swoim teatrze w Sydney, ale w znacznie skromniejszym spektaklu. Nie w tak dużej obsadzie i nie z tak wspaniałymi kostiumami Elżbiety "Lalki" Terlikowskiej.

Co tak naprawdę pociąga Pana w tekście Manna?

- Powtarzalność ludzkiego życia. Człowiek nie pamięta w swym życiu dwóch rzeczy: swoich narodzin i śmierci. Pewna jest tylko jego aktywność umysłowa pomiędzy tymi dwoma etapami, reszta jest niewiadomą, podejrzeniem, wiarą. Mamy potrzebę ogarnięcia intelektualnego i duchowego wszechświata, nieskończoności, w której stanowimy tylko sekundę. Czy to uda się przełożyć na język teatru? Nie wiem, ale pragnę, by widz zapytał, kim jest on sam i czym jest jego życie. Na ile jest piękne, a na ile uciążliwe.

W Sydney też zagrał Pan Aschenbacha?

- Nie, wtedy to był epizodzik - zamiatałem scenę. Dlatego sam jestem ciekaw, jak zagram Aschenbacha.

W Australii stworzył Pan trzy kompanie teatralne. Jakie są różnice między teatrem polskim i australijskim?

- W Australii teatry nie mają stałych zespołów. Aktorów zatrudnia się do konkretnego przedsięwzięcia. To ma swoje dobre i złe strony. W Polsce, w stałym zespole, jest czas na poznanie wzajemnych możliwości. Artyści mają poczucie przynależności do grupy i odpowiedzialności za rozwój artystyczny całego zespołu. Z kolei zarobki są fatalnie niskie.

W Australii udało mi się przez 25 lat robić, to co zamierzyłem właśnie dlatego, że zakładałem własne kompanie. Było ich trzy, ponieważ uważam, że w pewnym momencie każdy styl działania osiąga swoje apogeum i trzeba go odświeżyć. W chwili największego sukcesu likwidowałem więc teatr i zakładałem nowy. By odnowić własną twórczość potrzeba radykalnych decyzji. Za to właśnie podziwiam wielkiego australijskiego reżysera Rolfa de Heera.

U którego zagrał Pan w filmie "Tajemnica Aleksandry".

- To reżyser trudny do sklasyfikowania. Robi zaskakująco różne filmy, ale zawsze z szacunkiem do wybranego tematu, do aktora, i z żelazną konsekwencją estetyczną. Na przykład jego najnowszy film "Dr Plonk" jest pełnometrażową niemą komedią, sfilmowaną kamerą na korbkę, specjalnie skonstruowaną dla tego filmu, w poetyce starej burleski filmowej. Heer nieustannie poszukuje nowych środków wyrazu, nowych sposobów narracji, nie pozwala sobie na żadne artystyczne kompromisy, jest wierny sobie. To bardziej poeta niż filmowiec. Tak jak on myśli o filmie, ja myślę o teatrze, który powinien być wielorodny, wieloznaczny, eklektyczny, ale nie może być celem samym w sobie. Artystą jest się wtedy, gdy ma się coś ważnego do powiedzenia także poza sztuką, a sztuka jest po prostu sposobem komunikowania z innymi. De Heer przypomina mi Wojciecha Marczewskiego, u którego zagrałem w "Zmorach" i "Dreszczach". Wojtek to mistrz w swoim zawodzie, człowiek o wielkim formacie intelektualnym i duchowym.

Za rolę sąsiada w "Tajemnicy Aleksandry" był Pan nominowany do bardzo ważnej nagrody Australijskiego Stowarzyszenia Krytyków Filmowych. Podobno de Heer chciał Pana zaangażować już bardzo dawno temu?

- Od lat jesteśmy przyjaciółmi, ale angaż do tego filmu był rzeczywiście zaskoczeniem. Byłem przed premierą w moim Sydney Art Theatre. Rolf wpadł na kawę i już miał biec dalej, gdy nagle zapytał: a może zagrasz wreszcie w moim filmie? Zaczynamy w przyszłym tygodniu. Ja grałem w Sydney, on kręcił w Adelajdzie, 1500 kilometrów dalej. Więc po prostu wsadził mnie do samolotu. Po wieczornym spektaklu latałem na plan i wracałem następnego wieczoru do teatru.

W filmie australijskim dostrzeżono Pana już znacznie wcześniej. Za rolę w filmie "Ghosts of the Civil Dead" Johna Hillcoata otrzymał Pan nominację do australijskiego Oscara.

- To jedna z największych moich australijskich przygód. Poznałem wtedy nie tylko Hillcoata, ale i Nicka Cave'a. Do dziś z nimi współpracuję, prowadząc próby z aktorami na planie. Ostatnio przy realizacji ich wspólnego filmu "The Proposition" spędziłem trzy miesiące na pustyni.

W Australii wynajmuje się specjalnego człowieka do pracy z aktorami na planie?

- To reżyseria prób do poszczególnych scen, odciążająca reżysera. U nas taka funkcja nie istnieje. Zajmuję się tym, bo jestem pedagogiem aktorstwa i reżyserii, przez kilka lat byłem dziekanem na wydziale teatru i dramatu na uniwersytecie w Sydney.

Niedawno był Pan też w RPA.

- To w związku z próbami do australijskiego filmu Steve'a Jacobsa, z Johnem Malkovichem w obsadzie. To będzie adaptacja powieści Coetzee "Hańba".

W latach 70. powodziło się Panu zawodowo. Zdobył Pan uznanie już na starcie - debiutem w roli Henryka w "Ślubie" w reżyserii Grzegorzewskiego. Grał Pan u wybitnych reżyserów w teatrze i w filmie. Mimo to zdecydował się Pan na emigrację?

- To nie była decyzja, a chęć przygody. Teatr Polski się rozpadał, odchodziły wielkie nazwiska, jak Grzegorzewski. Tymczasem Australia była nieznanym lądem, obiecywała zmagania - z materią kulturową, inną percepcją, obcym językiem. Lubię takie wyzwania. Nie znałem wtedy angielskiego, a dziś mam na koncie ponad trzydzieści sztuk napisanych w tym języku. W Europie Polak był emigrantem, w Australii partnerem w poszukiwaniu i tworzeniu tożsamości kulturowej. To jest młody kraj, zaledwie 200-letni, każdy jest tu potrzebny. Wyjechaliśmy do Australii z Gosią Dobrowolską, wówczas moją żoną. Razem pracowaliśmy w pierwszym teatrze, który tam założyłem Talia Theatre Company. I obydwoje znaleźliśmy w Australii wspaniałe miejsce do życia.

Wrocław zmienił się od czasu Pana wyjazdu?

- To zawsze było piękne miasto. Kiedyś jednak środowisko artystyczne trzymało się razem. W naszym domu odbywały spotkanie czwartkowe, na które wpadał każdy, kto interesował się sztuką, także lekarze i prawnicy. To była inspirująca ucieczka przed reżimową opresją w świat dyskusji i polemik artystycznych. Przyjaźnie z tamtych czasów przetrwały do dziś. Kilka dni temu spotkałem na parkingu Sylwestra Chęcińskiego. Zaczęliśmy rozmawiać tak, jakbyśmy się rozstali dzień wcześniej.

Zagrał Pan Septembra Juniora w trzeciej części komedii o Kargulach i Pawlakach "Kochaj albo rzuć"? Może to on zrobił z Pana nomada?

- To było zaskoczenie. Propozycja padła w Klubie Dziennikarza. Sylwek siedział do mnie tyłem, nagle odwrócił się i zapytał, czy nie pojechałbym z nim do Ameryki kręcić film.

Pracuje Pan teraz nad premierą w dawnym teatrze Henryka Tomaszewskiego, człowieka, u którego grał Pan na deskach Polskiego.

- Grzegorzewski był dla mnie bramą do teatru, ale Tomaszewski... był tak odmienny. Wielki mistrz, z nieprawdopodobnym wyczuciem estetyki, rytmu i z cudowną naiwnością i świeżością dziecka. Robił teatr jak dziecko, z szeroko otwartymi, zadziwionymi oczami. Budował teatr za pomocą różnych form, pokazywał, że nie ma on granic. Cóż za niesamowity teatr był wtedy we Wrocławiu. Przecież obok tamtych dwóch byli jeszcze Minc, Zatorski, Franek Starowieyski.

Teatr wtedy wymagał odwagi, podobno jest Pan pierwszym aktorem we Wrocławiu, którego reżyser rozebrał na scenie. Zrobił to właśnie Tomaszewski w "Equusie".

- To nie była odwaga, a rzecz zupełnie naturalna w naszym zawodzie, dramaturgiczna konieczność.

Jaką Polskę znalazł Pan po przyjeździe? Jest Pan już tutaj siedem miesięcy.

- Martwi mnie mentalność narodu. Australijczycy mają niebywałe poczucie humoru na własny temat. Nam brakuje dystansu wobec siebie, luzu. Nieistotny drobiazg urasta do sprawy wielkiej wagi, tracimy energię, zajmując się użalaniem nad sobą i gnębieniem innych. Jesteśmy zawistni, złośliwi, zajadli, nawet wulgarni. Brak nam szacunku dla drugiego człowieka, tolerancji dla innych postaw i poglądów.

Czy w takim razie po przyjeździe do Polski czegoś Pan pożałował?

- Niczego.

A za czymś zatęsknił?

- Zawsze za tym samym, co się jeszcze nie spełniło.

Czyli za jakim marzeniem?

- Chcę zrobić w Polsce "Hamleta". W 1986 roku wyreżyserowałem go w Australii. Spektakl zobaczył Tadeusz Łomnicki, mój profesor z czasów warszawskiej szkoły teatralnej. Namawiał mnie do realizacji w Polsce, a ja chciałem obsadzić go w roli Hamleta. Nie zdążyłem.

* Bogdan Koca - aktor, reżyser, dramaturg, pedagog, absolwent warszawskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. W 1976 roku debiutował na deskach wrocławskiego Teatru Polskiego rolą Henryka w gombrowiczowskim "Ślubie" w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego. Grał u Tadeusza Minca, Henryka Tomaszewskiego i Krystiana Lupy, w kinie m.in. u Wojciecha Marczewskiego i Sylwestra Chęcińskiego. W 1982 roku wyemigrował do Australii, gdzie założył kompanie teatralne Thalia Theatre Company i Sydney Theatre Company. Grał także w filmie, zdobywając nominacje do australijskich nagród filmowych. W 1993 został nagrodzony za całokształt działalności teatralnej przez Sydney Critics' Circle (Stowarzyszenie Krytyków. Od tego sezonu teatralnego aktor teatru Polskiego we Wrocławiu, przygotowuje premierę "Śmierci w Wenecji" we Wrocławskim Teatrze Pantomimy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji