Artykuły

Kontakt. Dzień drugi

Piekło, którego nie udało się pokazać w "Fauście" Nekrošiusa, niespodziewanie pojawiło się z całą ostrością w realistycznej "Śmierci komiwojażera" Percevala. O drugim dniu Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Kontakt dla e-teatru pisze Paweł Sztarbowski.

Ci, którzy zawiedli się na "Fauście" Eimuntasa Nekrošiusa, jak na złoty deszcz czekali na kolejną gwiazdę światowej reżyserii i w odróżnieniu od tego pierwszego, gwiazdę nieprzebrzmiałą - Luka Percevala. I nie zawiedli się. Piekło, którego nie udało się pokazać w "Fauście" niespodziewanie pojawiło się z całą ostrością w realistycznej "Śmierci komiwojażera". Formalnie spektakl z berlińskiej Schaubühne am Lehniner Platz to majstersztyk precyzji i konsekwencji. Reżyser nie mami widza, że na scenie odtwarzana jest jakaś rzeczywistość, nie naśladuje z realistycznymi detalami wydarzeń z życia biednej rodziny Lomanów. Jego strategia polega na tworzeniu na scenie autonomicznego świata, gdzie zamiast grania jest jedynie miejsce na dziwny letarg, w którym pogrążeni są wszyscy bohaterowie. Siedzą, piją piwo, oglądają telewizję, prowadzą rozmowy o niczym, grzebią sobie w majtkach, znikają za gęstymi drzewami ogródka. Nie dzieje się nic, co na pozór byłoby wartością teatralną. Właśnie z takich odpadów ludzkiej duchowości Perceval wysnuwa widowisko fascynujące i przerażająco smutne. Nikt tak jak on nie potrafi pokazać na scenie bezruchu, nudy, apatii i atrofii uczuć.

Temat bezrobocia i człowieka wyzyskiwanego przez kapitalizm stał się jedynie pretekstem do głębokiej analizy współczesnego społeczeństwa. Podstawowym tematem, który zajmuje Percevala jest wykluczenie. Pokazuje świat, gdzie nie ma miejsca na indywidualizm. Aby być kimś, trzeba być z kimś - z firmą, partią, grupą zawodową. To dlatego stary Loman tak bardzo broni się przed emeryturą. Jak daleko człowiek może się posunąć w upodlenie i niewierność sobie, by za wszelką cenę pozostać na powierzchni społecznego poważania?

Willy Loman (Thomas Thieme) przesiaduje całymi dniami na kanapie gapiąc się w telewizor. Intensywność przeżyć wirtualnych, mnogość gier audio-tele, idiotycznych konkursów i gołych panienek, które zachęcają do dzwonienia na gorącą linię - wszystko to sprawia, że jego życie z telewizorem jest intensywniejsze i ważniejsze niż życie z własną rodziną, która zresztą podobnie jak on wklejona jest w kanapę i pogrążona w wirtualnym letargu. Gapiąc się w jeden punkt wyglądają jak parodia świętej rodziny pochylonej nad żłóbkiem na tle mirtów.

To obraz przerażająco samotnych ludzi, którzy nie umieją ze sobą żyć. Nikt tutaj nie rozumie nikogo, a chwile przed telewizorem stają się czymś na wzór niedzielnego obiadu w eleganckich domach, gdy wreszcie jest czas, by pobyć razem, a mimo to w rażąco dusznej atmosferze niemożliwy jest prawdziwy kontakt. Rodzina staje się dla Percevala soczewką, w której odbywają się rytualne gry i wciąż dochodzi do wyćwiczonych pokazów niezdolności kochania. Nie wiadomo, czy nakrycie ojca z kochanką (Christina Geisse), która ogromnym biustem masuje jego głowę i pozwala mu lizać sutki, jest przyłapaniem go z jego tęsknotą za beztroskim życiem przyjemnościowym. Relacja Willego z kochanką jest właściwie jedyną (obok gejowskiej miłości syna sąsiadów Bernarda i szefa firmy Howarda), w której dochodzi do intymnego dotyku. W relacjach rodzinnych dotyk możliwy jest jedynie w bójkach ojca z synami. Jednak relacja z kochanką również pozbawiona jest subtelności, ogranicza się do pośpiesznej kopulacji. Chwilowa chuć zostaje zaspokojona, potrzeba uczuć pozostaje.

W tym zastygłym gniazdku rodzinnej beznadziei zainstalowani są dwaj synowie. W gaciach porozciąganych od ciągłego onanizmu początkowo siedzą obok ojca na kanapie, robią sobie złośliwości. Happy (André Szymanski) wygaduje brednie o hodowaniu szparagów i robi wszystko, by ktokolwiek go wysłuchał. Wylewa z siebie rzekę słów bez ładu i składu. Niestety w tej rodzinie posłuch mają tylko spikerki z telewizji. Biff (Bruno Cathomas) to połączenie wyrośniętego, otyłego dziecka skłonnego do omdleń z silnym mężczyzną, któremu dzieciństwo przekreśliło dorosłe życie. Scena histerii i szału, w której demaskuje wszelkie kłamstwa i niedomówienia, na jakich opierała się pozorna trwałość rodziny, to prawdziwy koncert aktorstwa. Biff wykrzykuje wszystko to, co wcześniej było w nim zepchnięte, wydobywa z siebie wszelkie lęki, a gdy nie może ich wykrzyczeć, zaczyna je wypluwać, pozbywać się ich w najbardziej cielesny. Jednak nawet jego gwałtowny wybuch i pokryta smarkami i śliną twarz nie zmienią maski kłamstwa. Jego krańcowy gest nie doprowadzi do złączenia rodziny, ale do jej rozłamu.

Przeciwko niemu wystąpi nawet matka, Linda Loman (wspaniała Carola Regnier), która wcześniej patrzyła na wszystko przez palce. Umęczona życiem, zbyt stara jak na swoje lata, jako jedyna nawet na chwilę nie schodzi ze sceny. Dziwna westalka, zastygła w swoim zmęczeniu i poczuciu bezsensu, mimo to próbuje dbać o resztki normalnego współżycia. Gdy Biff w dzikim szale poprzewraca drzewka w ogródku, ona skrupulatnie i z ponadludzkim wysiłkiem będzie je podnosić i porządkować, by pozostawić pozory normalnego życia. Przymyka oczy na rozsypywanie się prawdziwych relacji, ale ma siłę, by walczyć o dobry wygląd ogródka. Perceval nie wini abstrakcyjnego systemu - winni są ludzie, którzy nawzajem urządzają sobie piekło.

Scenografia na szczęście nie naśladuje zabiedzonego mieszkania Lomanów z rozklekotanymi meblami i używaną lodówką kupioną na raty. Za telewizorem, elegancką kanapą i fotelem znajduje się las mirtów - wspaniały ogród, który funkcjonuje jak odprysk marzenia o lepszym życiu. W tym świecie nie ma nadziei. Nikomu tutaj nawet nie przyjdzie do głowy, by choćby dla zgrywy krzyknąć: "Będziemy żyć! Będziemy pracować!" Willy Loman umiera pogwizdując "Guantana mera". Umiera w samotności. Rytuał wykluczenia się dopełnił.

Rytualny wymiar spektaklu Percevala ustawił artystyczną poprzeczkę "Kontaktu" tak wysoko, że kolejny spektakl, mimo niewątpliwej sprawności i ciepłego, nostalgicznego humoru, pozostawiał artystyczny niedosyt. "Syn wujka Stefka" z węgierskiego teatru w Beregowie na Ukrainie to odmiana teatru popularnego w najlepszym rozumieniu tego słowa. Sprawnie napisana sztuka Jánosa Háya to kolejna odsłona jego opowieści o prowincji, tym razem zderzonej z wielkomiejską atmosferą Budapesztu - a raczej z wyobrażeniem o tej wielkomiejskiej atmosferze. Do charakterystycznego języka i wesołej a niezwykle przez to smutnej historii dochodzi bardzo dobre aktorstwo (również, co rzadkie, świetnie z tworzeniem postaci radzą sobie aktorzy dziecięcy) i sprawna reżyseria László Bérczesa. W efekcie otrzymujemy nostalgiczne rozważanie na temat myślenia o prowincji i zderzenie prowincji geograficznej z prowincją mentalną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji