Artykuły

Kontakt. Dzień czwarty

O kolejnym dniu Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Kontakt dla e-teatru pisze Ewa Hevelke.

Na początek pokazano "Opowieści łotewskie" Alvisa Hermanisa z Teatru Nowego w Rydze, by udokumentować istnienie rybaka, striptizerki i chłopaków z sierocińca pod wspólnym narodowym niebem.

Problem w tym, że na podstawie połowy przedstawienia, (dzisiaj ciąg dalszy) nie należy wypowiadać się o całości dzieła. Z tego, co zaprezentowano toruńskiej widowni można wnioskować, że jest to uniwersalna historia o jednostkach, zbudowana na zasadzie verbatimu. To ciepłe, chociaż miejscami okropne, opowieści prawdziwych ludzi, którzy żyją tu i teraz. Nie kłócą się z losem, ale spokojnie relacjonują nam swoje zwyczajne historie. W szczątkowej dekoracji, aktorzy nie odgrywają, ale komunikują. Są jednocześnie narzędziem i podmiotem opowieści. Odkrywa się przed widzem specyfikę życiorysów ukształtowanych przez słowiański reżim i skandynawski klimat. Może być ciekawie, chociaż mam wrażenie, że wyjdzie z tego nostalgiczna historia w stylu "Większość ludzi mieszka w Chinach". Lecz nie uprzedzajmy wypadków, a przede wszystkim siebie.

Od ogółu do szczegółu wkroczyliśmy w aspekty baalicznego świata. Nagradzany spektakl Marka Fiedora z opolskiego teatru im. Jana Kochanowskiego, musiał się znaleźć na tym festiwalu. Chociażby po to, aby ratować twarz polskiego teatru po zaprezentowanej, co prawda poza konkursem, ale jako pierwszej, "Plaży" Petera Asmussena z miejscowego teatru im. Horzycy. Inny kaliber spektaklu, a przede wszystkim reżysera, pomógł naprawić co najmniej kiepskie wrażenie.

Klarownie podzielone przedstawienie w centrum stawia człowieka. Baal przez 2 godziny spektaklu przechodzi przez wszystkie aspekty życia ludzkiego. Nurza się w aksamitach i watowanych drelichach, spływa po nim wóda i likiery, słucha fisharmonii i knajpianego wycia, smakuje dziewiczych ciał i skurwionych worków na jelita. Ma postać anioła (Adam Ciołek) i diabła (Przemysław Kozłowski), wyrostka (Maciej Namysło) i starca (Andrzej Jakubczyk), eleganta (Leszek Malec) i łajzy (Michał Majnicz).

Światy, czasy, twarze przeplatają się. Knajpa, salon, pokój Baala, robotnicze mieszkanie urządzane są za każdym razem przy pomocy kilku krzeseł i ławek. Dzisiaj, wczoraj, jutro - Baal młodszy i starszy - następują po sobie w oderwaniu od chronologii.

Na scenie, jak na ogrodzonym ringu, Baal toczy walkę ze światem, Bogiem i samym sobą. Sprawdza, których granic jeszcze nie przekroczył, którego tabu nie złamał, komu jeszcze nie zrobił krzywdy i kto nie skrzywdził jego. Gardził ludźmi, a oni, chociaż zafascynowani, gardzili nim.

Najbogatszy jest na początku, jako zapowiadający się poeta nonkonformista. Stać go na wystawienie pośladków w kierunku pseudointelektualnej papki ludzkiej i występowanie w panoptikum zwyrodniałych form. Może sobie pozwolić na przedmiotowe traktowanie kobiet, ponieważ same wchodzą mu do łóżka, wypijanie kolejnych kolejek, bo poecie zawsze ktoś postawi.

Ale nic za nic. Baal pozornie kontroluje sytuację. Rzeczywiście, jest narzędziem w rękach innych. Maskotką, która służy do zarabiania albo skurwienia, by później móc się poczuć jeszcze czystszym, bogatszym.

Nie ma nic za darmo. Baal krzywdzi, krzywdzą i jego. Nawet on sam nie mógł się spodziewać, że jedna samobójcza Joanna (Iwona Głowińska) stanie się w jego życiu tak ważna. Akt samokreacji stał się też destrukcją. Zabić czystość w drugim człowieku, to zamordować cząstkę siebie.

Baal kocha, pierwszy raz prawdziwie. Odkrywa więcej niż bliskość kobiety. Jest w stanie poświecić dla tego uczucia nawet jedyną istotę, która zatrzymała go przy sobie dłużej niż sekundę. Kiedy zbliża twarz do brzucha Zofii (Aleksandra Cwen), rodzi się uczucie nowe, nieznane, bardzo silne. Ale Baal ucieka od ojcostwa, bo miłość do Ekarta (Michał Majnicz) jest znana, namacalna, zwodnicza, warunkowa, ludzka. Gdyby został przy dziecku, mogłoby się okazać, że Bóg istnieje, a świat ma w sobie piękno. A jeśli tak - istnienie Baala straciłoby rację bytu.

Uwielbiany przez tłum, irracjonalnie kochany, Baal roztrwonił cały swój kapitał. W końcu zabrakło mu uroku osobistego, zwierzęcego magnetyzmu, którym hipnotyzował ofiary, zdrowia w wątrobie. Nie trzymał się jasnych zasad, że karty są wspólne, ale wódkę każdy ma swoją. W świecie prostych ludzi, którzy nie mają egzystencjalnej czkawki, sam był egzaltowanie pseudointelektualny. Dowiedział się czegoś o sobie, kiedy ktoś w ostatniej posłudze napluł mu w twarz. Odkrył wielkość majestatu, znacznie przewyższającą rozmiar czapki biskupa. Stał się człowiekiem, kiedy wołał matkę. Umęczony brakiem tlenu zmarł za swoje piękne życie. Pytanie, czy się kiedyś obudzi.

Spektakl trzyma się zamysłem reżysera, ale również precyzją gry aktorskiej. Idealnie dobrani aktorzy oddają charakter postaci. Jestem w stanie uwierzyć, że Namysło w czapce jołmena wyrecytuje wiersz płynący z baalicznej głębi, przy akompaniamencie równie naturalnych dźwięków suszarki do włosów, wiertarki ocierającej się o metal. Za chwilę ten aktor zostanie rezerwistą Pomponem, zapijającym swą radość w najpodrzędniejszej knajpie.

Do walki z Bogiem nadaje się wyłącznie twarz Adama Ciołka, który będzie dyskutował z księdzem i wytrzyma jego ekskomunikę. Przede wszystkim zaś, zniesie coraz głośniejszy hymn pochwalny na cześć Najwyższego, śpiewany przez cały świat przedstawiony, a skrzętnie ukryty za zastawką. W następnym momencie stanie się Johannesem, czyli tym, co ten świat ma w sobie najlepszego.

Leszek Malec umiał być nonszalancko, uwodzicielsko zimnym draniem, a chwilę później drag queen z tingel-tangla dla ubogich.

Michał Majnicz potrafił pokazać jak się bez sumienia wyrzuca dziewczynę z łóżka, a potem nie wytrzymuje własnego czynu. Umiał być bezwzględnym gwałcicielem, by chwilę później delikatnie muskać dłoń kochanka. Bał się homoseksualnego uczucia i jednocześnie najgłębiej kochał kobietę w ciąży z innym mężczyzną. O tym, że fenomenalnie robotniczo - prostacko rozgrywał karty już nie będę wspominać, chociaż brawa się mu należą.

Jedynym Baalem, którego należy się naprawdę bać jest Przemysław Kozłowski. Ten człowiek może zrobić krzywdę, kiedy okrąża swoją ofiarę jak polujące zwierze. On jednak nie zabija, żeby zjeść, ale żeby się bawić ludzkim cierpieniem. Sprawia mu przyjemność strach w ludzkich oczach.

Tak doświadczony życiowo Baal otrzymał twarz Andrzeja Jakubczyka. Już się nie rusza, ledwo mówi, odchodzi w samotności.

Wszystkie postaci patrzą z oddalenia. Kobiety, które zniszczył, mężczyźni, których oszukał. Stoją nieruchomo i czekają na koniec.

Kobiet w tym spektaklu nie było. Na scenie pojawiały się kolejne przedmioty. Jedne bardziej wyraziste, jak obrotna szefowa kabaretu albo gospodyni - Judyta Paradzińska, albo zupełnie bez wyrazu, za to w dekoracyjnych sukniach jak Beata Wnęk-Malec. Spełniały swoje role wieszaka, albo ścierki, którą wyciera się podłogę i schodziły ze sceny. taki Baal - taka Karma. Największy strach się zastanawiać, który aspekt baalicznego świata jest nam osobiście najbliższy.

Lepiej zastanawiać się nad tym, niż myśleć, co chciał powiedzieć zespół toruńskiego Teatru Wiczy w spektaklu pozakonkurskowym "Po prostu", oprócz kilku mniej lub bardziej improwizowanych komunałów - w stylu nigdy więcej wojny!

Na zdjęciu "Baal" w reż. Marka Fiedora.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji