Artykuły

Kobiety robią dramaty

W tym sezonie na scenach teatralnych rządzą kobiety. 21 listopada premiera "Absyntu" według debiutanckiej sztuki Magdy Fertacz, w grudniu premiera pierwszej sztuki o bezrobociu "Agata szuka pracy" Dany Łukasińskiej, do tego jeszcze "Komponenty" Małgorzaty Owsiany i "Tiramisu" Joanny Owsianko.

Joanna w świecie czarów

- Hi everybody! Nazywam się Zdzisława, ale od kilku lat wszyscy mówią na mnie Julia. Zmiana imienia w urzę­dzie to naprawdę żaden kłopot. Zdzisława, Zdzicha, Zdzisia brzmi tak prowincjonalnie. Jak krowa. Nienawidzę tego imienia. Za to Julia ma klasę. Jest sophisticated. Tak się zaczyna "Tiramisu" - jeden z przebojów teatral­nych tego roku, komedia o siedmiu dobijających trzy­dziestki kobietach, które harują w agencji reklamowej, płacąc za sukces brakiem życia osobistego. Tak jak Zdzi­cha vel Julia, dyrektorka agencji, która używa mężczyzn jako stopni do kariery: "Pieprzyłam się z władzą, stano­wiskiem, furą pieniędzy, a nie z facetem. To był ten challenge. Osiągnęłam to, co chciałam" - mówi do widzów. Autorką sztuki jest Joanna Owsianko, 30-letnia warsza­wianka po Szkole Głównej Handlowej. Wyścig do karie­ry zna z doświadczenia. Trzy lata pracowała w branży reklamowej.

- Na początku wszystko wydawało się piękne: imprezy, prezenty, wyjazdy. Później okazało się, że stoi za tym okrutna praca, stres, potworne zmęczenie psychiczne i fizyczne. Życie prywatne nie istnieje, związki rozpada­ją się, zanim na dobre powstaną. Przyjaciół nie ma, wszyscy mówią o jednym: w jakiej knajpie byli w week­end i co zjedli - mówiąc to, jeszcze dzisiaj Owsianko się wzdryga.

Miała dość już po roku, dwa kolejne lata przepracowała silą rozpędu. Kiedy w końcu odeszła, prosto z działu kadr trafiła do lekarza. Okazało się, że ma skrzywienie kręgo­słupa, wadę wzroku i nadczynność tarczycy.

- Pół roku zajęło mi doprowadzenie się do porządku. Pisanie stało się elementem terapii. Zapisała się do La­boratorium Reportażu na UW, stamtąd trafiła do La­boratorium Dramatu. Jego twórca, dramatopisarz Ta­deusz Słobodzianek, namówił ją, by kilka monologów napisanych jako warsztatowe ćwiczenie rozwinęła w dramat.

"Tiramisu" było reakcją na rzeczywistość, w której mia­rą wszystkiego jest kariera. Owsianko w bezlitosny spo­sób obeszła się z bohaterkami, które rywalizują ze sobą non stop, także w życiu prywatnym. W jednej ze scen dziewczyny licytują się, która miała więcej orgazmów w weekend, w innej zrywają z siebie ubrania, aby spraw­dzić, jakie noszą ciuchy i czy na pewno są oryginalne.

Znajomi z agencji orzekli, że sztuka jest upiorna i prze­rysowana, ale oddaje prawdę - opowiada Joanna. Innego zdania były feministki zaproszone do dyskusji przez nieistniejący już miesięcznik "Foyer". Dr Mag­dalena Środa, Kazimiera Szczuka i Hanna Samson z fu­rią zaatakowały Owsianko za... antykobiecość: "Tira­misu" jest antykobiece. Tu nie mamy żadnego realnego kobiecego doświadczenia, tylko prymitywny stereotyp kobiety wyzwolonej" - twierdziła Samson. "Wokół siebie nie widzę zupełnie takich postaw jak tu prezentowane. Nie widzę pazerności ani takiego dążenia do sukcesu" - sekundowała jej Magdalena Środa. A Kazimiera Szczuka zarzuciła Owsianko, że do opisania losu ko­biet używa "męskiego języka": "Owsianko nie ma jako kobieta autorka umiejętności afirmowania swojej włas­nej pici. W efekcie przedstawia tę pleć tak, jak dotych­czas u nas się robi, poprzez "jazgot kobiecy". A przez to w sposób nieunikniony zjeżdża w stronę pokazywania kobiet jako takich czupiradeł, upiornych babonów i ko­biecego piekiełka, nieznośnego i obrzydliwego". Autorki bronili faceci. Socjolog prof. Ireneusz Krzemiński dowodził: "Cały ten kobiecy rejwach utwierdza mnie w przekonaniu, że ta sztuka jest niezwykle trafiona i daje wgląd w polską rzeczywistość". A prowadzący dys­kusję szef "Foyer" Jacek Rakowiecki dodawał: " Tiramistu" jest antykobiece? Nie! " Tiramisu" doskonale poka­zuje obłudę i cynizm ludzi dążących do sukcesu! Chodzi tu przede wszystkim o pokazanie, ile płaci się za wybór modelu życia, w którym głód zaspokaja się nie "chlebem naszym powszednim", ale ciastkiem tiramisu". Joanna odpiera zarzuty: - Nie mogłam użyć postaci kobiet świadomych własnej tożsamości, ponieważ sztu­ka opowiada właśnie o nieświadomości i zakłamaniu. Feministki twierdzą, że takich kobiet jak bohaterki "Ti­ramisu" nie ma? Służę telefonami.

Dana szuka pracy

Joanna Owsianko należy do nowego pokolenia polskich dramatopisarek, które próbują opisać świat kapitaliz­mu z kobiecej perspektywy. Rysują portret kobiet, które walczą nie tylko o partnera, ale także o miejsce na rynku pracy i możliwośći samorealizacji. I tak jak mężczyźni nie potrafią sprostać wymaganiom, jakie narzuca ka­pitalizm.

O takich kobietach pisze jej rówieśniczka Dana Łukasińska. Absolwentka Wyższej Szkoły Pedagogiki Spe­cjalnej zna ten problem doskonałe - sama była kilka­krotnie bezrobotna. Ostatni raz, kiedy zlikwidowano jej dział w dużym wydawnictwie (branża: budownictwo), szukała pracy przez dziesięć miesięcy. Przeszła wtedy wszystkie fazy bycia bezrobotną. Od odkrycia, że ma w końcu czas na wszystko, przez snucie fantastycznych planów, intensywne, z czasem coraz bardziej nerwowe po­szukiwanie nowego zajęcia, aż po całkowite załamanie.

- Doszłam do momentu, kiedy człowiek czuje się zbęd­ny, nikt go nie potrzebuje, w zasadzie może nie żyć i też nikt tego nie zauważy. Z kryzysu wyciągnęła mnie li­teratura. Pisałam już wcześniej krótkie opowiadania, teraz postanowiłam wziąć się do tego poważnie. Napi­sałam cztery dramaty i powieść. Równolegle chodziłam na rozmowy kwalifikacyjne i wychowywałam mojego ośmioletniego syna - mówi.

Tematyka była szeroka: jedna ze sztuk była poświęcona etycznym problemom związanym z klonowaniem ludzi, druga mówiła o macierzyństwie narzuconym przez oko­liczności życiowe. Dwie kolejne opowiadały o bezrobociu.

- Pisanie było formą odreagowania, nie mogę przecież pójść na spotkanie w sprawie pracy i powiedzieć: "Nie­nawidzę was!". Mogę za to stworzyć postać teatralną, która zrobi to w moim imieniu.

Sztuka, która okazała się jej przepustką do teatru, była zatytułowana "Agata szuka pracy". To tragikomiczna opowieść o dziewczynie, która po studiach usiłuje zdo­być zajęcie. Pisze dziesiątki listów motywacyjnych, prze­chodzi upokarzające rozmowy kwalifikacyjne, pielgrzy­muje do urzędów - bez rezultatu. Matka, która idzie z duchem czasu, nie rozumie, dlaczego córka sobie nie ra­dzi, kiedy wkoło tyle szans. Podejrzewa, że jest nieprzy­stosowana. Czy inaczej odrzuciłaby pracę barmanki w klubie erotycznym i przerwała tak dobrze zapowiada­jący się kurs katolickich sekretarek?

Większość scen Łukasińska oparła na własnych do­świadczeniach.

- Szukanie pracy to loteria. Nie wystarczy dobre CV ani referencje, bo o to samo miejsce stara się 700 kandydatów. Oceniają cię niesprawiedliwie, bo nie da się ocenić człowie­ka w kwadrans. W dodatku najczęściej karty są już dawno rozdane. Już kogoś wybrali, muszą tylko dopełnić procedur. Pół biedy, jeśli kandydat jest facetem. Kobiety mają na dzień dobry obniżone szansę. Jedno z pierwszych py­tań na rozmowie dotyczy dziecka. Kiedy odpowiesz: "tak", po drugiej stronie pojawia się zdrętwienie.

- Na szczęście mój syn miał osiem lat, kiedy szukałam pra­cy, to jest OK. Gdyby miał dwa lata, byłabym na odstrzał. Jednak najgorsze są niedwuznaczne propozycje. Łukasiń­ska nie zapomni, jak jeden z pracodawców umówił się z nią na rozmowę kwalifikacyjną na godz. 19, a po spot­kaniu zaproponował, że odwiezie ją do domu.

- Następnego dnia zadzwonił z propozycją kolacji. Powiedział: "Nie mogę pani przyjąć, bo za bardzo panią polubiłem, a nie mogę sobie pozwolić na emocjonalny stosunek do pracownika".

"Agata..." jest nie tylko opowieścią o szukaniu pracy, ale także o szukaniu tożsamości współczesnej kobiety. Bohaterka w jednej ze scen trafia na seans psychotera­peutyczny, podczas którego uczestniczki odgrywają ste­reotypowe role, jakie przypisuje im otoczenie. Jest tu:

- matka Polka ("Ten typ nie jest polecany podczas szu­kania pracy" - wyjaśnia prowadząca)

- słodka idiotka ("Nie awansuje, ale może obsługiwać kopiarkę i faks")

- babochłop ("W pracy dobra zgodnie ze starym hasłem Kobiety na traktory")

- businesswoman ("Wagina schowana w aktówce między laptopem a komórką; kobiety w niej tyle, ile nie zdążyła sobie wydepilować").

Prowadząca zajęcia Virginia kpi ze stereotypów: "A cóż to takiego kobieta? Słownik podaje: Kobieta to do­rosły człowiek płci żeńskiej. Kobieta do sprzątania: sprzątaczka, pomoc domowa. Kobieta lekkich obycza­jów: prostytutka. Potocznie: żona". Tylko Agata nie potrafi jeszcze odegrać żadnej roli. Jest nieuformowana.

Autorki z Laboratorium

Owsianko i Łukasińska pewnie pisałyby do szuflady, gdyby nie Laboratorium Dramatu. Unikalna placówka, którą założył w 2003 roku Tadeusz Słobodzianek, łączy cechy grupy teatralnej ze szkołą dramatopisarstwa. Tek­sty młodych autorów poddane są tu ostrej selekcji i kryty­ce, po której najlepsze kierowane są do produkcji. Owsianko trafiła tu przez Laboratorium Reportażu dzia­łające przy Uniwersytecie Warszawskim. Łukasińska swo­je utwory zaniosła najpierw do Akademii Teatralnej, tam jedna z profesorek dała jej telefon do miesięcznika "Dia­log". Tak ukazała się pierwsza wersja "Agaty", która jesz­cze wtedy była monodramem. Sztukę zauważył Słobo­dzianek i zaprosił Łukasińską do współpracy. - Zaczęło się od tego, że "Agatę" przeczytali reżyserzy, a następ­nie zmiażdżyli jak mięso na kotlety. Ku ogólnemu zasko­czeniu wróciłam na następne zajęcia. Nie mogli uwierzyć: "To ty zmartwychwstałaś?". I zabraliśmy się do pracy. Do czerwca 2005 roku powstało dziesięć wersji "Agaty". Ostatnią, jedenastą, reżyser Krzysztof Rekowski uznał za gotową do pracy. - Byłam już trochę zmęczona Aga­tą i bardzo chciałam, żeby w końcu znalazła pracę. Tak też się stało - premiera sztuki ma się odbyć w grud­niu w Teatrze Studio Buffo.

Tymczasem dramatopisarka w końcu zdobyła pracę w jednej z firm farmaceutycznych. Kiedy Rekowski z aktorami próbują "Agatę", Łukasińska sprzedaje eliksir młodości. To kwas hialuronowy - wstrzyknięty pod skórę wygładza zmarszczki. - Poszukiwanie pracy przestało być dla mnie proble­mem. Gdybym ją straciła, wiedziałabym, jakie kroki podjąć. Szukanie pracy rozwija - mówi dzisiaj.

Niedawno Łukasińska rekrutowała nowych pracowni­ków do firmy. Czuła się dziwnie, zadając ten sam gar­nitur pytań, które jej kiedyś zadawano. - Nie, nie mściłam się. Współczułam. Młodsi mają gorzej. Obiecano im, że jeśli będą się dobrze uczyć, to dostaną dobrą pracę, a tu nic. Teraz zastanawiają się, po co wku­wali języki, kiedy inni palili trawkę. Żeby teraz chodzić od drzwi do drzwi i nająć się w końcu na kelnerkę? Cza­sem myślę, że wolałabym sprzedawać kapustę, niż szukać pracy. Nie stresować się, zachować siły witalne i umysło­we na to, co chciałabym naprawdę robić w życiu. Plany? Cóż, na razie chciałaby dopracować sztukę o klo­nach. Jej powieścią interesuje się wydawnictwo Muza. Co prawda w Laboratorium mówią, że na prozę będzie miała czas na emeryturze, ale skoro chcą wydać, to cze­mu nie?

Portret we wnętrzu

Wychowanką Laboratorium jest też trzecia z dramatopisarek - Magda Fertacz. Ciężko jest się z nią umówić, za kilka dni premiera jej pierwszej sztuki "Absynt", a tu jeszcze nic niegotowe. To znaczy tekst jest, aktorzy od dawna znają go na pamięć, problem z salą. Spektakl będzie grany w nieużywanym od lat dawnym kinie Przo­downik na warszawskim Mokotowie, które wynajęło Laboratorium Dramatu. Od miesiąca ekipa górali z Pod­hala przerabia zrujnowane kino na teatr. A Magda razem z mężem nadzorują roboty. Oprócz pisania dramatów ma drugi zawód - jest dekoratorem wnętrz.

- Żeby zobaczyć własny tekst na scenie, musiałam wy­budować teatr - śmieje się.

Roboty zostało jeszcze na parę dni, trzeba dokończyć wentylację, dobrać kolory ścian. Stare meble do foyer pomaluje sama, zapomni w ten sposób o tremie. To bę­dzie przecież jej debiut!

Miała zostać dziennikarką. Studiowała w Wyższej Szko­le Komunikowania i Mediów Społecznych w Warszawie i na Uniwersytecie Warszawskim, obroniła dyplom z re­portażu radiowego. Próbowała zaczepić się w radiowej "Jedynce", ale jej nie chcieli. I może dobrze się stało, bo dzięki temu mogła zrealizować dwie życiowe pasje: pisa­nie i projektowanie wnętrz.

Te dwie na pozór odległe dziedziny w jej życiu wzajem­nie się dopełniają.

- Projektowanie wnętrz przypomina do pewnego stop­nia budowanie świata w dramacie - uważa Fertacz, która od kilku lat prowadzi własną firmę wnętrzarską. Zaprojektowała wnętrza już kilkunastu mieszkań i do­mów. - W jednym i drugim wypadku trzeba uwzględnić charakter przyszłych mieszkańców. Różnica jest taka, że przeróbki w sztuce kosztują mniej.

Jeszcze parę lat temu nie przypuszczała, że znajdzie się w teatrze w charakterze autorki. Teatr kojarzył się jej za­wsze z nudą szkolnych wycieczek i paleniem papierosów w toalecie. Zmieniło to dopiero widowisko "Carmina Burana", które obejrzała w podlubelskich Gardzienicach.

- Teatr stał się dla mnie spotkaniem z prawdziwym życiem. Bo widzi się pot aktora, czuje jego fizyczną obecność. Do Laboratorium Dramatu trafiła w 2004 roku, tam po­wstały jej pierwsze sztuki - "Kurz" i "Absynt". Obie opowiadają o kryzysie rodziny. "Kurz" - historia mał­żeństwa, którego życie wywracają do góry nogami na­rodziny dziecka. Fertacz pisała ją pod wpływem włas­nych doświadczeń z macierzyństwem.

- Wyobraziłam sobie, że dziecko jest dla rodziców jak obcy człowiek, mimo że zostało z nich zrodzone. Nie potrafią go przyjąć. Są gotowi na miłość, ale jej nie odnajdują.

W "Kurzu" dziecko zjawia się pod postacią dorosłego męż­czyzny, który co prawda nie mówi dziecięcym językiem, ale ma perspektywę dziecka i jak dziecko domaga się mi­łości. Pojawienie się dziecka zamiast scementować - roz­kłada związek, wywołuje lęki i obsesje.

ONA:

"Kiedyś ten chłopiec o czerwonych policzkach, kiedyś ten chłopiec być może podejdzie do jakiegoś innego chłopca, o policzkach znacznie bledszych, nieważne, i być może... Mówię, być może, wbije mu nóż pod żebra. A ta dziewczyn­ka z malinowymi ustami przyjdzie i powie, że nienawidzi swojej matki, bo jest prostą kurą domową, żoną swojego męża, i ucieknie z jakimś chłopakiem albo z jakąś dziew­czyną. Zacznie ćpać i może nawet będzie się puszczać. A pan będzie dzwonił do szpitali i na wszystkie posterunki. Pana żona będzie miała siwe włosy i sukienkę zaplamioną olejem kukurydzianym. Przestaniecie ze sobą rozmawiać, bo zabijać będą wasze słowa w tak nieznośnej ciszy. Czy mo­że pan powiedzieć, że tak się na pewno nie zdarzy?".

Jej druga sztuka - "Absynt" - jest również portretem rodziny, tym razem jednak patrzymy na rodzinny mikrokosmos z perspektywy córki, która tuż przed ceremonią ślubną popełniła samobójstwo. Teraz jako duch doko­nuje przeglądu swego życia, rozmawia m.in. z rodzica­mi i swym nienarodzonym dzieckiem. Dlaczego rodzina?

- Nie mam odwagi brać się do wielkich tematów spo­łecznych. Wolę dotykać naszych codziennych gwałtów psychicznych, jakich dokonujemy na sobie - odpowia­da Fertacz.

Przy pisaniu "Absyntu" korzystała z internetowych czatów i stron poświęconych samobójcom. Są ich tysiące.

- Samobójstwo to choroba nowego wieku, która do­tyka młodą część populacji w wielkich miastach. To niewiarygodne, jak bardzo ci ludzie są oswojeni ze śmier­cią. Piszą o sposobach zabicia siebie, jakby to były prze­pisy kulinarne - opowiada Fertacz.

Ale teraz już trzeba kończyć, czas wracać do farb, gipsu i cegieł. Z powodu odbudowy Przodownika Fertacz odłożyła na bok nową sztukę. Jeszcze nie ma nawet ty­tułu. Ma to być historia młodej dziewczyny, której uka­zuje się Matka Boska.

Inspiracją była historia Bernadetty Soubirous, ubogiej dziewczyny z francuskiego Lourdes, której w roku 1858 ukazała się Matka Boska pod postacią dziewczynki w białej sukience przepasanej niebieskim pasem. Chcę opowiedzieć o współczesnej Bernadetcie. Interesuje mnie pytanie, co by się stało, gdyby Matka Boska ukazała się dzisiejszej młodej dziewczynie. Jaka byłaby ta Matka Boska i gdzie by się ukazała. Na pewno nie w grocie. Prędzej w centrum handlowym.

Wytwórnia teatru

Kiedy Magda Fertacz dobiera kolory do ścian w Przo­downiku, po drugiej stronie Wisły, na warszawskiej Pradze, w dawnych zabudowaniach Fabryki Wódek "Koneser", Małgorzata Owsiany i Monika Powalisz przykręcają haki w przyszłej szatni Teatru Wytwórnia. Pierwsza jest dramatopisarką, druga reżyserem. Od trzech miesięcy budują razem z grupą przyjaciół swój wymarzony teatr.

- Tu będzie szatnia, obok bar Casablanka. A sala tea­tralna na górze - oprowadza Owsiany. Wszystko zrobili swoimi rękami i za własne oszczęd­ności. Jeszcze pół roku temu byl tu opuszczony skład rupieci, teraz pachnie klejem i świeżą farbą. Na widow­ni zamiast krzeseł stoją używane fotele wyszukane w ko­misach i na bazarach. Zanim tam jednak dojdziemy, muszę zwiedzić po kolei cztery łazienki, przedmiot szczególnej dumy założycieli Wytwórni. Pomysł na własny teatr zrodził się w grupie dramatur­gów, w której obok Owsiany i Powalisz był Radek Dobrowolski, Paweł Sala i Jacek Papis. Pomogła im Fundacja na Starej Pradze wynajmująca pomieszczenia od Fabry­ki Wódek "Koneser". W listopadzie ruszają z progra­mem, w którym obok własnych premier mają być gościn­ne spektakle z kraju, dyskusje, a nawet przedstawienia dla dzieci z praskich przedszkoli. Na pierwszy rzut pójdą "Komponenty", sztuka Małgo­rzaty Owsiany. W tej grupie to ona ma najdłuższy staż. Zaczynała w łatach 90. od słuchowiska o księciu Józefie Poniatowskim. W 1997 roku Teatr TV zrealizował jej sztukę "Perła", opartą na XVII-wiecznej powieści psycho­logicznej Marii de la Fayette "Księżna de Cleves" o ary-stokratce nieszczęśliwie zakochanej w przyjacielu swego męża. Kolejna sztuka - "Zastępstwo" - to psychologicz­ny thriller. Bohaterem był 50-letni sędzia opętany obse­sją strachu. W świat swoich lęków wciągał młodszą o dzie­sięć lat żonę. Dom zamienił w twierdzę, ale ani kamery wideo, ani kraty w oknach, ani rottweiler nie mogły ochro­nić przed złem, które tkwiło w nim samym. Jednak dopiero "Komponenty" przebiły się do szerszej widowni. Owsiany napisała ten dramat pod wpływem powieści Irvine'a Welsha "Trainspotting", przystosowu­jąc historię narkomanów z Edynburga do realiów pol­skiego blokowiska. Świat nastoletnich bohaterów to po­dwórko i zaśmiecona piaskownica, w której wciąż siedzą, chociaż już dawno wyrośli z dziecinnych zabawek. Nar­kotyki są dla nich ucieczką od biedy i beznadziei, a jedno­cześnie przekleństwem, od którego nie można się uwolnić. Z ich powodu Ulka traci dziecko, a Synek - życie. W powieści Welsha bohaterowie z nudów obserwowali pociągi, u Owsiany patrzą na samoloty startujące z Okę­cia. Widok maszyn lecących w świat jest dla nich ma­rzeniem o wolności, której nigdy nie osiągną.Odloty samolotów nakładają się na odloty narkotykowe: Synek: "Niebo takie, kurna, niebieskie zajebiście... i zim­ne. W niebie jest zimno i niebiesko. Chyba że zima jest, wtedy jest biało... wiem teraz... Czy ja tu sam jestem, czy może nie? Samemu jest niedobrze po tych nasionach, bo można odjechać za daleko... jak jest kumpel, to jest kon­takt z realem... Czemu tu taki syf ? Wiem, muszę widzieć samoloty. Tam na dole nie ma syfu, bo są samoloty". Rozmowy o tym, gdzie można by polecieć, gdyby była kasa, są ulubioną rozrywką bohaterów. Aż do chwili, kiedy jedna z dziewczyn - Ulka - sprowadzi ich na ziemię: "Wasz samolot już dawno poleciał, chłopcy".

Najciekawsze, że Owsiany spotkała prototypy bohaterów sztuki po raz pierwszy... we własnym mieszkaniu. - Mieszkaliśmy wtedy na parterze bloku na Ursynowie. Któregoś dnia wracamy, a tu nastolatki z sąsiedztwa pakują do torby nasze wideo. Kradli, bo potrzebowali na działkę heroiny. Postanowiliśmy z mężem, że nie bę­dziemy dzwonić na policję, tylko z ni­mi pogadamy.

Rozmowa przekształciła się w dłuższą znajomość. Dramatopisarka trafiła do ośrodka pomocy narkomanom na Starym Mieście. Tam usłyszała historie, które przeniosła później do dramatu, i język, którym mówią bohaterowie. - Nie potrafię przekro­czyć progu własnych przeżyć emocjonalnych i przenieść ich do sztuki. Piszę wyłącznie na podstawie obserwacji - mówi Owsiany. Premiera w Wytwórni będzie już trzecią realizacją "Komponentów" - po spektaklach w Fabryce Norblina i Starym Teatrze w Krakowie. Owsiany nie ukrywa, że gdyby nie mąż, na którego przerzuciła ciężar utrzy­mania rodziny, nie mogłaby sobie pozwolić na pracę literacką.

- Przez 12 lat ciężko pracowałam, żeby utrzymać siebie i córkę, doradzałam przy budowie mostów na Pomorzu, sprzedawałam kazeinę do Szwecji, praco­wałam dla szwajcarskiej firmy chemicz­nej. Kiedy poznałam Janusza, uznałam, że nie muszę już martwić się o to, czy starczy do pierwszego, tylko zająć się tym, co zawsze chciałam robić. Janusz Owsiany, przedsiębiorca, współzałożyciel Fundacji Stara Praga, która jest oficjalnym organizatorem Teatru Wytwórnia dał się wciągnąć w to sza­leństwo. Kiedy dramaturdzy kłócą się o program, on załatwia pozwolenia i ne­gocjuje z urzędnikami. To m.in. dzięki niemu do teatru walą tłumy wolontariu­szy, chociaż jeszcze na dobre nie zaczął działalności.

Wszystkim, którzy przychodzą, mówię: "Kochani, być może będziecie tutaj wy­stawiać swoje spektakle. Na razie musimy przykręcać kible" - opowiada dramatopisarka. Nie dokończymy tej rozmowy - robotnicy właśnie mon­tują dekoracje i trzeba wszystkiego dopilnować. Na po­żegnanie Owsiany troskliwie sprawdza, czy nie za­wadzam głową o framugę nowych drzwi. - Za niskie, Jezu, a przecież sprawdzałam!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji