Artykuły

Którędy do nieba?

Spektakl wygląda, jakby do premiery pozostało jeszcze dobrych parę tygodni. Aktorzy niezgrani, zagubieni, nie wiedzą co robią i po co. W efekcie każdy gra po swojemu, w zupełnie innym rytmie - o "Darze z nieba" w reż. Tomasza Obary w Teatrze Wybrzeże pisze Łukasz Rudziński z Nowej Siły Krytycznej.

Każdy człowiek poszukuje szczęścia, dąży do samorealizacji i chce mieć poczucie, że robi dobrze. Trudno jest dokonać podziału - to jestem ja, a to jest moje życie. Jeszcze trudniej spostrzec, że czegoś w naszej egzystencji brakuje, że popełniliśmy błąd i brniemy na oślep w ciemną uliczkę. A gdy już spostrzeżemy pomyłkę, to staniemy przed ogromnym dylematem: co dalej? Nie łatwo jest powiedzieć sobie "dość" i zacząć wszystko od początku. Wycofać się oznacza przyznać się do porażki, a przecież nikt nie lubi przegrywać. Kolejna propozycja Teatru Wybrzeże miała być komedią, ale z teatru wyszedłem ze świadomością tragizmu sytuacji, w jakie pcha nas przewrotny los, gdy choć na chwilę stępimy własną intuicję i podporządkujemy się biegowi wydarzeń. Uśmiech rzadko gościł na mojej twarzy, bo naprawdę nie ma z czego się śmiać.

"Dar z nieba" w reżyserii Tomasza Obary to sztuka Alana Ayckbourna "Role play" w tłumaczeniu Małgorzaty Semil. Trudno zrozumieć motywację zmiany tytułu, bo nieba Wybrzeże nam nie zaserwowało. Smutna prawda, jaka wyłania się z grzęzawiska różnych wątków, bardziej przypomina piekło niż wyśniony Eden. I choć polski tytuł koresponduje w czytelny sposób z zakończeniem wątku miłosnego sztuki, to warto postawić sobie pytanie - dla kogo ten "Dar z nieba"?

Ludzie to takie dziwne stworzenia, które potrafią najprostszą sprawę skomplikować w sposób wręcz niewiarygodny i z zadziwiającą skutecznością są w stanie odpychać od siebie wszelkie rozwiązania do czasu, aż zostaną przyparci do muru. Dopiero wtedy decydują się dokonać jakiegoś wyboru. Albo i nie. Do tych pierwszych z pewnością należy główny bohater gdańskiej premiery - Justin (nowy w zespole Wybrzeża Piotr Łukawski) - typowy Anglik, domator, niedojrzały trzydziestolatek, uzależniony od mamusi, bierny i zobojętniały na wszystko z wyjątkiem seksu, którego narzeczona Julie-Ann (Magdalena Boć) - uosobienie tych wszystkich, którzy trudnej decyzji nie podejmą nigdy - pragnie go pozbawić na trzy miesiące, by zrealizować perwersyjną gierkę w noc poślubną. Widać jak na dłoni, że ci dwoje nie pasują do siebie pod żadnym względem, bo ich pragnienia, potrzeby i pomysły na życie pasują do siebie jak dżem z musztardą. Oni jednak prą usilnie w stronę małżeństwa - smutny obraz (znany niekoniecznie z angielskiego podwórka), choć tym razem zakończony happy endem. W końcu to komedia.

Według tego klucza prowadzone są i inne postaci. Małżeństwo Jobsonów to karykatura związku. Derek (Jerzy Gorzko) i Dee (Wanda Neumann) wyglądają trochę jak Flip i Flap - ich relacje są przeraźliwie jednostajne: akcja - reakcja i tak aż do znudzenia. Co on powie, ona powtórzy i to jeszcze z psim uwielbieniem. Femme fatale "Daru..." - Paige Petite (Justyna Bartoszewicz), jest emerytowaną tancerką erotyczną, jak sama o sobie mówi - na emeryturę poszła stosunkowo szybko, bo jeszcze przed trzydziestką. A tu spadła "z nieba" wprost na balkon ciamajdowatego Justina i od razu stała się spiritus movens sztuki. Za nią jak cień podąża przygłupi, ale dobroduszny Micky (Zbigniew Olszewski) - strażnik Paige, mimo że podaje się za jej ochroniarza, to w sumie źle się czuje w roli goryla i ostatecznie przekwalifikowywuje się na szofera, choć pewnie nie tylko... Taki zestaw bohaterów byłby nazbyt banalny, gdyby nie pojawił się ktoś jeszcze, kto występuje poza wszelkimi konfiguracjami - to matka naszego tchórzliwego fajtłapy, Arabella (Joanna Bogacka). Ona, choć nieźle "zawiana" i mocno wczorajsza, bezbłędnie obnaża sztuczność wykreowanego na konwenansach i stereotypach świata. Ayckbourn wyposażył ją w pełen arsenał środków do ośmieszenia całego towarzystwa, co Joanna Bogacka swoją rolą robi wyśmienicie. I całe szczęście, że się pojawia taka postać i tak dobra kreacja, bo można by się zapłakać na śmierć.

Dlaczego? Dlatego, że spektakl wygląda, jakby do premiery pozostało jeszcze dobrych parę tygodni. Aktorzy niezgrani, zagubieni, nie wiedzą co robią i po co. W efekcie każdy gra po swojemu, w zupełnie innym rytmie. I tak Magdalena Boć próbuje na siłę grać farsę, przerysowując swoją postać jak się tylko da, choć jest w tym zamierzeniu odosobniona - z czasem jej gra staje się coraz bardziej przezroczysta, jakby i ona zwątpiła, czy ten kierunek ma sens. Szkoda, że nie nadąża za nią Piotr Łukawski, który gdańskiego debiutu z pewnością nie zaliczy do udanych - bezradnie miota się po scenie, wymachując rękami - gra sztywno i bez wyczucia. Powiew świeżości wnoszą swoją wizytą u Justina Jobsonowie, ale po antrakcie i z nich uszło powietrze. Ciekawą kreację stworzyła Justyna Bartoszewicz, choć jej gra po mocnym "wejściu" też ma wyraźną tendencję spadkową, jak całe przedstawienie, a kulminacyjna rozmowa między Paige a Justinem przypomina pierwszą lepszą scenę miłosną z brazylijskiej telenoweli. Rolę Micky`ego trudno komentować, bo to bardziej żywy manekin niż człowiek - przynajmniej do czasu, gdy nie decyduje się na zmiany w swoim życiu.

Przestrzeń, w jakiej osadzono akcję, jest umowna, co podkreśla prosta i funkcjonalna scenografia Anny Sekuły - wielkie okno na świat (który po prawdzie bardziej niż Londyn przypomina Nowy Jork), z równie wielkim balkonem, znajdują się w centralnym miejscu sceny, za plecami bohaterów. Postaci poznajemy w czasie burzy, więc trzaskają pioruny, a za oknem leje jak z cebra - zdecydowanie najciekawszy zabieg inscenizacyjny. Czarne ściany, czerwone podłogi i kremowa sofa w komplecie z fotelem i pufami to kolorystyka obowiązująca w sztuce. By nie było wątpliwości, który kolor co znaczy i kogo charakteryzuje (przemoczoną Paige, po chwilowym zastanowieniu Justin kładzie na czerwonej podłodze, zamist na "białej" sofie), panie ubierają się w sukienki w tych właśnie kolorach - sukienka Julie-Ann jest czarno-biała, a Paige czerwono-czarna. Czyżby klasyczny podział: czerwień - miłość, biel - niewinność, czerń - wszelkie brudy tego świata? Dowodem na to, że nie należy ich tak rygorystycznie szufladkować są "sukienkowe perturbacje" wspomnianej dwójki.

Tekst Ayckbourna jest niezły, a ingerencje reżysera przemyślane - zamiast "Rambo" Micky kilkadziesiąt razy ogląda "Rocky`ego" jak na byłego boksera przystało, wypadły z tekstu wypowiedzi "z off-u" i fragmenty mocno osadzone w angielskich realiach, kolorytu nabrały postaci Dee i Arabelli. Tomasz Obara wyśmiewa konserwatyzm, małomiasteczkowość i kurczowe trzymanie się ogólnie przyjętych norm - charakteryzujące Dereka i Dee. Szkoda, że nie udało mu się dobrych pomysłów poskładać w całość i wykorzystać możliwości, jakie daje tekst (będący bardziej scenariuszem niż kompletnym dramatem), bo aż prosiło się o szybką, wartką komedię, pełną ciętego humoru z interesującą poitą. Wyszła ni to komedia, ni to farsa - momentami ciążąca nie wiedzieć czemu w stronę tragedii, która powinna rozgrywać się tylko na poziomie znaczeń. Zabrakło dynamiki i konkretnego pomysłu na realizację, no chyba, że za najlepszą formę ekspresji w teatrze przyjmiemy bieganie z miejsca na miejsce.

Wyszedłem z "Daru z nieba" z mieszanymi uczuciami. To, co mi podarowano, nie jest popisem sztuki aktorskiej, ani teatralnym odkryciem XXI wieku. To zwykła komedyjka farsą podszyta, z przeciętną grą aktorską i jeszcze do tego niemiłosiernie rozłażąca się na boki. Nieba tu nie znalazłem. "Role play" i owszem. Jedno mnie zastanawia - jak na ów "niebiański" dar zaopatruje się Julie-Ann? Może wolałaby inny tytuł?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji