Artykuły

XIX Łódzkie Spotkania Baletowe warte są każdych pieniędzy

XIX Łódzkie Spotkania Baletowe w Łodzi. Pisze Michał Lenarciński w Dzienniku Łódzkim.

O XIX Łódzkich Spotkaniach Baletowych, zorganizowanych przez łódzki Teatr Wielki w 39. rocznicę istnienia biennale, niewiele można powiedzieć oryginalnego ponad to, co wszyscy wiedzą już od lat. Oto, przy nikłym zainteresowaniu ogólnopolskich mediów, kolejny raz w Łodzi odbył się festiwal tańca już nie na europejskim, a na światowym poziomie. Kto nie widział, niech żałuje.

Naturalnie w beczce miodu nie zabrakło łyżki dziegciu, ale przecież Łódzkie Spotkania Baletowe to nie olimpiada, na którą zjeżdżają mistrzowie świata, lecz kulturalny przegląd dokonań w świecie tańca. Niestety, dla występujących w Łodzi gościnnie dwóch polskich zespołów, konfrontacja z pozostałymi okazała się dojmująco przykra.

Balet intelektualny

Po trzech tygodniach baletowego święta właściwie trudno wyłapać najciekawsze trendy obowiązujące we współczesnej choreografii. Okazuje się, że artystów interesuje wszystko: porywa każda technika, muzyka, temat. Niewątpliwie natomiast łatwo jest zauważyć, że większość zespołów stopniowo z grup baletowych przekształca się w teatry tańca. Dotyczy to naturalnie kompanii działających samodzielnie, ograniczających liczbę występujących tancerzy, skupionych w pracy nad rozwojem jednej techniki.

Najlepszym przykładem na taką transformację jest słynny szwedzki Cullberg Ballet, który pod nowym kierownictwem Johana Ingera pod maską teatru tańca skrywa niedoskonałości hermetycznego przekazu intelektualnego i brak doskonałości twórczej Ingera. Nowy szef grupy opowiada, że forma teatru tańca, już nie baletu, jest bliższa "Cullbergom" i zapowiada powolną rezygnację z wystawiania dzieł swego wielkiego poprzednika Matsa Eka. I zupełnie zapomina, że Ekowi nie trzeba było nigdy podpierać się terminologią: balet - teatr, by w Cullberg Ballet wystawiać własne wizje "Giselle" czy "Jeziora łabędziego", które pozostając doskonałymi widowiskami baletowymi, były także tańca teatrem.

Cullberg wystąpili trzykrotnie, zadowalając stylistycznych purystów i tych wszystkich, którzy podziwiając sztukę tańca, uwielbiają rozwiązywać intelektualne łamigłówki, odczytywać symbole, nawet "cudować" nad interpretacją.

Siła efektowności

Ortodoksyjni wyznawcy wiary w obowiązkowe istnienie intelektualnych sił baletu zawiedli się pewnie na występach amerykańskiego zespołu Complexions Contemporary Ballet z Nowego Jorku. Do czego to podobne, mówili, żeby prezentować fizjologiczną choreografię stworzoną głównie po to, by epatować urodą ciał tancerzy. Gimnastyka, nic więcej, mówili.

I być może mieli rację, ale ja osobiście nie uważam za obowiązkowe nasycanie tańca filozofią. Jeśli by tak było, należałoby wybić wszystkie łabędzie z "Jeziora..." wyłącznie za to, że mają być identyczne i ruszać się równo. Cóż... jak widać wszystko jest kwestią przyjętej estetyki.

Amerykanie zatem swoim ruchem czerpiącym garściami z modern i contemporary, a wyprowadzonym wprost z klasyki - oszołomili zdecydowaną większość widowni. Amerykanka Marta Graham w grobie się przewraca, widząc, jak jej rodak Dwight Rhoden układa modern na pointach! I to w Ameryce - ojczyźnie wyzwolonego tańca. Ale Rhoden uważa, że w Ameryce wszystko wolno, i że matka modern w grobie przewraca się z radości. Całe szczęście, że w Łodzi publiczność nie przewracała się, tylko stojąc oklaskiwała tancerzy dobre 10 minut.

To, co zaprezentowali, to - obok płynnego mieszania technik - imponująca kondycja, precyzja ruchu, konsekwencja, świadomość ciała i prowadzonego gestu: zawsze do samego końca, do wybrzmienia nuty, do ostatniej fazy drgnień czubków palców. Kompozycja poszczególnych miniatur, etiud czy części większych spektakli uderzała klarownością wyrazu, ekspresją i bezpretensjonalnością.

Klasyka marzeń

Na przeciwnym do nowoczesnego biegunie lokowały się występy Narodowego Baletu Koreańskiego. Artyści ze Wschodu bardzo obawiali się wizyty w Europie (to była ich pierwsza wizyta w Polsce), dokąd przywieźli "Jezioro łabędzie" w choreografii Jurija Grigorowicza. Ich obawy okazały się nieuzasadnione: tak doskonale zatańczonego "Jeziora..." w Łodzi nie widzieliśmy dawno, jeśli w ogóle. Delikatność i subtelność kultury Wschodu oświetlała niezwykłym blaskiem techniczne popisy tancerzy. Surowa i wymagająca klasyka w ich wykonaniu stawała się kwintesencją elegancji i lekkości. Podziw wzbudzała także nienaganna precyzja wszystkich tancerzy i niewiarygodna wprost synchronizacja ruchu. O podobną perfekcję nie jest dziś łatwo. Ogromne owacje po obu występach Koreańczyków były w pełni uzasadnione i zasłużone.

Klasykę, ale nie w rozumieniu techniki, pokazali podczas tegorocznych spotkań tancerze z Narodowego Baletu Marsylii i warszawskiej Opery Narodowej. W wykonaniu tych pierwszych podziwiać mogliśmy utwory m.in. George'a Balanchine'a i Jerome'a Robbinsa. Dystyngowana, lekko sentymentalna neoklasyka to współcześnie forma przede wszystkim do podziwiania - "sztuka dla sztuki". To, co rewolucyjne wydawało się 40 i 80 lat temu, dziś zdaje się jedynie wyrafinowaną elegancją. I choć nie przystaje do otaczającego nas tempa życia, jest doskonałą okazją do wyciszenia się i refleksji.

Czterdzieści lat liczy sobie choreografia Johna Cranko, którą w "Onieginie" zaprezentowali artyści baletu polskiej sceny narodowej. Spektakl rzeczywiście nieco trąci myszką, jednak sądzę, że przede wszystkim za sprawą nieudanej scenografii. Bo ruch Cranko wciąż potrafi budzić emocje, daje się podziwiać i nie należy do najłatwiejszego wykonawczo. Nie mieli łatwego zadania warszawscy tancerze; mimo pewnych niedoskonałości wypadli jednak zupełnie dobrze. Prym wiodła wspaniała Marta Fiedler (Tatiana): oddana tańcowi, znakomicie błysnęła lirycznym i dramatycznym talentem.

Przegrana próba czasu

A skoro już o polskich zespołach: Opera Bałtycka na spotkania dostała zapewne "dziką kartę", bo o "Edith" w choreografii Sławomira Gidla nie powinno się w kontekście baletu wspominać. A już na pewno nie powinno wystawiać. Skoro jednak doszło niefortunnie do publicznego pokazu, należało raczej ukryć go przed światem starannie, a nie jechać na międzynarodowy festiwal tańca. No, chyba że z zamiarem kompromitacji, od której o krok była "Próba" w choreografii Antala Fodora, którą przywiózł do Łodzi poznański Teatr Wielki.

Widowisko baletowe powstałe w latach 80. w Łodzi święciło triumfy niebywałe. W tamtych czasach elektroniczna muzyka Pressera w skojarzeniu z Bachem i scenami z Męki Pańskiej wywoływała dreszcze emocji i zachwytu. Czas jednak nieubłaganie potrafi niszczyć to, co doraźne, zachowując jedynie sztukę naznaczoną talentem. "Próba" próby czasu nie przetrwała, stając się nużącym spektaklem, wzbudzającym litość i konfuzję. Gratuluję jednak tancerzom samozaparcia, jakie muszą z siebie wyzwolić, by tego baletowego trupa ożywiać na dwie godziny wieczoru.

Wszystko to nie sprawiło, by publiczność w życzliwej pamięci nie odnalazła fascynacji utworem sprzed lat: burza oklasków starała się zagłuszyć ewentualne wątpliwości. Wielu widzów pozostawało jednak głuchych na zachwyty: skonsternowani tkwili w krzesłach z osłupieniem w oczach.

Nieposkromione poskromienie

W kontekście spotkań zaskakująco dobrze odnalazł się zespół gospodarzy, czyli balet łódzkiego Teatru Wielkiego. Wielka to zasługa Giorgia Madii, który postawił charakterystyczny balet na motywach "Kopciuszka". Dłużna nie pozostała Cordelia Mathes, oprawiając spektakl w ramy przemyślanej, eleganckiej dekoracji i piękne kostiumy.

Propozycja Madii to szlachetność i czystość stylu, niewymuszony dowcip i fascynująca lekkość opowiadania, tudzież interpretowania muzyki. Powstał na wskroś nowoczesny, utrzymany w wysublimowanej estetyce spektakl, dający wytchnienie i radość. Nie musimy mieć kompleksów, choć marzyłoby się, by nasi tancerze zaprosili na "Jezioro łabędzie" wysmakowany modern lub dynamiczne contemporary. Widać, że wciąż nie jesteśmy gotowi rzucać światu wyzwania, dobrze więc, że znając swoje miejsce, podnosimy poprzeczkę coraz wyżej.

Czy uda się doskoczyć do "Poskromienia złośnicy" - feerii wieńczącej tegoroczny festiwal tańca? Oby tak. Bo przedstawienie, jakie pokazał Narodowy Balet Węgier, urzekało niemal pod każdym względem, a wykonawczo do najtrudniejszych się nie zaliczało (choreograf Laszlo Seregi skoncentrował się przede wszystkim na klarowności przebiegu fabularnego i inscenizacji). Rozmach "Poskromienia..." był wręcz nieposkromiony: na scenie ożyło średniowieczne włoskie miasto, zamieszkane przez pełnych energii ludzi (tańczyło blisko sto osób!). Główni protagoniści prześcigali się w umiejętnościach i wrażliwości, dając przy tym popis sztuki aktorskiej. I chociaż daleki byłbym od określenia spektaklu mianem wybitnego, to "wspaniały, niezwykły fascynujący i zachwycający" jest już na miejscu.

I, co cieszy niesamowicie, takie były XIX Łódzkie Spotkania Baletowe, wymyślone przez ich dyrektora Stanisława Dyzbardisa i zrealizowane pod pieczą naczelną dyrektora Wojciecha Skupieńskiego. "Wielki" udowodnił, że spotkania warte są każdych pieniędzy, co ku pokrzepieniu serc przypominam władzom samorządowym i sponsorom.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji