Artykuły

Niektóre oblicza Jana Peszka

JAN PESZEK, aktor instrumentalny, niemożliwy, lecz istniejący, potrafiący zagrać niemal wszystko. Wciąż młody, wysportowany, w świetnej formie artystycznej. Wieczny anarchista - tak mówi o sobie. Lubi szaleństwo, niekonwencjonalność, łamanie stereotypów.

Od czterdziestu sezonów jest na scenie. Zagrał dziesiątki ról w teatrach Wrocławia, Łodzi, Krakowa i Warszawy. Od wielu lat pozostaje związany ze Starym Teatrem, w którym niedawno obchodził jubileusz 40-lecia "pracy artystycznej". Jan Peszek, aktor instrumentalny, niemożliwy, lecz istniejący, potrafiący zagrać niemal wszystko. Wciąż młody, wysportowany, w świetnej formie artystycznej. Wieczny anarchista - tak mówi o sobie. Lubi szaleństwo, niekonwencjonalność, łamanie stereotypów. I takiego właśnie Jana Peszka, odartego ze scenicznych masek, zwierzającego się z rodzinnych sekretów, postanowiliśmy zaprezentować.

O korzeniach

Jestem prawnukiem Michaliny von Kobyliński i Franciszka Dembowskiego, którzy w pewnym momencie swojego życia udali się na emigrację do Ameryki. Efektem tego mariażu była Stefania Dembowska, moja babka, której mężem został Stefan Krakowski. Dziadek był chłopem, a babka miała przed nazwiskiem von. Otrzymała też świetne wykształcenie ekonomiczne. Tak więc małżeństwo to stanowiło klasyczny mezalians wywołany wielką miłością, co jakoś nie przeszkadzało, że dziadek, niezwykle atrakcyjny mężczyzna, był wielkim podrywaczem. W rodzinie krążyła wieść, że szalała za nim nawet Rita Hayworth!

Podobno cały majątek zgromadzony na obczyźnie ulokował u właściciela kopalni diamentów w Argentynie, który okazał się zwykłym oszustem. Po katastrofie dziadkowie wrócili więc do kraju zaczynając wszystko od początku. Jeździłem do nich na wakacje, a dziadek Stefan był tym, który wprowadzał mnie w dorosłe życie. Nawiązała się między nami męska przyjaźń. Towarzysząc mu w częstych wyprawach konnych, byłem świadkiem jego finezyjnych flirtów ze spotkanymi po drodze kobietami. Zawsze pięknymi. Dziadek Stefan kochał życie i sądzę, że energię, o którą się mnie posądza i pomawia, odziedziczyłem właśnie po nim.

Owocem miłości Stefana i Stefanii była moja matka - Karolina, która swojego męża, a mego ojca - Jana poznała w czasie kończącej się wojny. Związane z tym opowieści owiane były w rodzinie mgłą tajemnicy. Mama, jako młoda dziewczyna, została wywieziona do Królewca i prawdopodobnie sprzątała tam u rodziny niemieckiego dentysty. Z kolei mój ojciec, przebywający w oflagu od początku wojny, został, wraz z grupą francuskich wspóljeńców, skierowany do jakichś robót właśnie do owego dentysty Tam też spotkał mamę. Dokładnych okoliczności ich poznania i mojego poczęcia nie znam. Wiem jedno: to była niezwykle gorąca miłość. Kiedy miałem dwa miesiące matka, narażając swoje życie, zaniosła mnie do oflagu, by pokazać Janowi dwumiesięcznego Janka. Mam w domu zdjęcie, na którym zarośnięty mężczyzna trzyma na ręku bobasa. To mój pierwszy wizerunek. Po wielu latach Teresa, moja żona, z którą od wielu lat żegluję przez życie i muszę przyznać, że jest doskonałym sternikiem, odkryła, iż numer obozowy ojca wyszyty na jego pasiaku jest identyczny z moją datą urodzenia: 130244. Wierzę, że te więzi rodzinne, miłość łącząca moich dziadków, następnie rodziców spowodowały, że ja nieustająco czerpię z ich energii. I sądzę też, że moim życiem zaprzeczam obiegowym opiniom o tych, którzy urodzili się, jak ja, w niedzielę.

Na świat przyszedłem w Szreńsku, gdzie moja matka, będąc w ciąży, wyjechała do swoich rodziców. Tam mieszkała zaprzyjaźniona z babką położna gwarantująca mamie bezpieczny poród. Kiedy po raz drugi pojechałem do Szreńska postanowiłem zobaczyć dom moich narodzin. Dla matki to miejsce wiązało się z traumatycznymi, wojennymi przeżyciami, więc długo nie chciała mi go pokazać. Kiedy mieliśmy tam pojechać opisała mi dokładnie: wejdziesz po trzech schodkach do domu położonego blisko kościoła, a wewnątrz, po lewej stronie, zobaczysz szafę zasłaniającą drzwi, z szybką, prowadzące do malutkiego pomieszczenia bez okien. Tam właśnie się urodziłeś. Powątpiewałem, czy po tylu latach zastanę identyczny rozkład domu. Ku mojemu zaskoczeniu niemal wszystko pozostało bez zmian. Ludzie tam mieszkający pokazali mi szafę, drzwi z szybką i maleńki, ciemny pokoik. Nie muszę mówić o emocjach, które towarzyszyły mi podczas tych odwiedzin zakończonych wejściem mamy, po raz pierwszy od wojny, do tegoż pokoiku. Padliśmy sobie w objęcia i tak pożegnaliśmy miejsce moich narodzin. Dodam jeszcze, że rodzice wzięli ślub w oflagu, którego udzielił im francuski ksiądz. Ślub ten nie został uznany przez powojenne władze. Z punktu widzenia prawa byłem więc nieślubnym dzieckiem panny, toteż przez wiele lat nosiłem nazwisko Krakowski, aż do momentu kolejnego, formalnego ślubu rodziców.

O dzieciństwie i miłości

Młode lata spędziłem w Andrychowie. Tam, w przedszkolu, poznałem Teresę, moją pierwszą i ostatnią miłość. Już wtedy wiedziałem, że jedyną, dlatego w wieku lat sześciu oznajmiłem przyszłej teściowej, że ze wszystkich koleżanek najbardziej odpowiada mi Teresa i z nią właśnie się ożenię. W moje 25. urodziny wzięliśmy ślub, który poprzedziły oficjalne zaręczyny, z pięknym pierścionkiem, bukietem i klękaniem na kolanach.

O zespole MW2 Adama Kaczyńskiego

Od współpracy z tym czołowym wówczas zespołem awangardy muzycznej zaczęła się też nasza przyjaźń z Mikołajem Grabowskim. Zrobiliśmy wspólnie wiele przedstawień do tekstów Bogusława Schaeffera i nie tylko. Burzliwe dyskusje, przegadane twórczo noce - to był mój żywioł. Schaefferowi zawdzięczam "Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego". Ten spektakl, którego premiera odbyła się w piętnastą rocznicę powstania MW2, gram już od trzydziestu lat. Nie liczyłem ilości przedstawień, ale jest ich na pewno ponad dwa tysiące. Tekstem napisanym specjalnie dla mnie byłem zachwycony, ale początkowo miałem problemy inscenizacyjne. Szczególnie z siusianiem. 'Otóż w "Scenariuszu" jest drugi bohater, Karol, nieistniejący fizycznie na scenie, ale z którym prowadzę dialog. Problem tkwił w tym, że Karol, prymityw, nie tylko klął w trakcie naszej rozmowy, ale również cały czas siusiał. Nie wiedziałem, jak to teatralnie zrealizować, a rozumiałem intencje autora: konfrontację subtelnego artysty z prostakiem. Pewnego dnia zobaczyłem na wystawie metalową puszkę z ogórkami. Kupiłem. Ogórki zjadła rodzina, ja zlutowałem denka, zrobiłem dwie dziurki, nalałem wodę, która sączyła się podczas mojej sceny z Karolem - puszką. Muzyczny efekt siusiania był fantastyczny. Schaeffer od razu go zaakceptował.

O latach chudych

W łódzkim Teatrze Nowym prowadzonym przez Kazimierza Dejmka nie narzekałem na nadmiar propozycji. W początkach stanu wojennego byłem bezrobotny i od czasu do czasu dorabiałem śpiewając piosenki w przedszkolach. Najczęściej było to o siódmej rano, a moja publiczność zwykle siedziała na nocnikach. W pewne wakacje pojechaliśmy na urlop do rodzinnego Zielunia. Jesteśmy na spacerze, deszcz z lekka dżdży, aż tu zjawia się listonosz. Wręcza mi telegram następującej treści: "Idziem do Słowaka". W ten oto sposób Mikołaj Grabowski informował mnie o objęciu przez niego dyrekcji Teatru Słowackiego w Krakowie i propozycji angażu. Natychmiast zjawiłem się i przez wiele lat pracowałem na scenie przy placu św. Ducha.

O Konradzie Swinarskim

Po raz pierwszy spotkałem się z nim po spektaklu, który graliśmy na dziedzińcu konsulatu amerykańskiego. Bogusław Schaeffer był koordynatorem tego projektu i zadania aktorskie powierzał nam na kartkach papieru. Otrzymałem polecenie: zjedz roślinę. Zobaczyłem klomb z krzaczkiem, na którym rosły pomarańczowe jagody. Miałem nadzieję, że nie są trujące. Schyliłem się i zacząłem je podgryzać, nie mając najmniejszego zamiaru zjeść ich do końca. Aliści, w pewnym momencie zobaczyłem dwa buty. Podnoszę głowę, a obok mnie stoi Konrad Swinarski i przygląda się memu wyczynowi. Pomyślałem, że skoro sam Swinarski mnie ogląda to nie mogę dać plamy. Obżarłem więc dokumentnie cały krzak, wzbudzając przerażenie u konsula, natomiast nie wywołując specjalnego wrażenia na Konradzie.

O Acapulco

Historia zżeranych roślin miała przedziwną kontynuację w Acapulco. Zostaliśmy tam zaproszeni w nagrodę - honorariów nie przyznawano - za udział zespołu MW2 na Festiwalu Cervantino. Luksusowy hotel, basen, palmy i my zwariowani ze szczęścia. Wypiliśmy jakieś wódeczki. Ja, w przypływie radości, zacząłem biegać po hotelu, skakać przez balkony, a Mikołaj Grabowski gonił mnie chcąc uspokoić szaleńca. Służba hotelowa biegała za nami, aż wreszcie dotarliśmy na dach hotelu. Zobaczyłem pod kloszem krzaczki. Z bezradności zacząłem je podgryzać. Następnego dnia dyrektor hotelu wezwał Adasia Kaczyńskiego i rzekł: "Proszę pana, ja tu miałem różnych gości, ale nigdy nie zdarzyło się, aby którykolwiek z nich zjadł na oczach służby hotelowej chlubę naszej roślinności".

O Japonii

Japonia jest wielką moją miłością, wielką przygodą z niczym nieporównywalną. Jeździłem tam przez dziewięć twórczych lat, prowadząc warsztaty aktorskie, reżyserując, grając Puka w "Śnie nocy letniej" po japońsku i wywożąc stamtąd wiele przyjaźni. Właśnie z rolą Puka wiąże się jedna z dramatyczniejszych moich przygód. Co prawda spektakl grałem po japońsku, ale języka nie znałem i niewiele rozumiałem dialogujących aktorów. Pewnego razu, będąc przekonanym, że mam chwilę wolną do następnej sceny, wyszedłem zapalić papierosa. Upewniłem się jeszcze, kiedy mam kolejne wejście i spokojnie opuściłem scenę. W pewnym momencie słyszę zdenerwowany głos inspicjenta: San Peszek, san Peszek!, czyli pan Peszek Nie wiedząc o co chodzi, rzucam papierosa, pędzę na scenę i dowiaduję się, że aktor grający Oberona kończy każdą swoją kwestię mówiąc: "Puk tu oczywiście gdzieś jest i teraz powiedziałby...", po czym wypowiadał mój tekst. Wpadłem na scenę i kiedy Oberon skończył już dialog ze mną - beze mnie, wyrecytowałem wszystkie moje zaległe kwestie.

O aktorstwie

Aktorów dzielę na skutecznych i nieskutecznych. To znaczy takich, którzy posiadają lub nie posiadają władzy nad widzami. Kiedyś należałem do tej drugiej grupy. Nie zrobiłem wówczas niczego, żeby się publicznie zaznaczyć. Wiem, że brzmi to dość podejrzanie dziś, gdy osiągnąłem popularność. Mimo łysiny i wieku wiem, że jestem przez publiczność akceptowany, czyli osiągnąłem artystyczną skuteczność. Ale też wiem, że muszę cały czas mieć się na baczności, by nie pozwolić sobie na zadowolenie ze stanu posiadania. By słowa, które usłyszałem niedawno od młodzieńca z widowni, gdy wisiałem głową w dół w trakcie grania "Scenariusza": "Tata, daj se spokój" - jeszcze długo mnie nie dotyczyły.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji