Artykuły

Festiwal Szkół Teatralnych. Lekcja trzecia

Jedni grali z sercem, drudzy z przytupem, a trzeci w transie. Pisze Ewa Hevelke z Nowej Siły Krytycznej.

Nastrój dnia trzeciego można było zmierzyć intensywnością braw na widowni. Jedne spektakle przywitano brawkiem, inne brawem, inne gwizdami i owacją na stojąco. Zawiedzeni i rozczarowani gorliwie szukali rąk, które im opadły. Pewnie dlatego część widzów opuszczała widownie teatrów ze spuszczonymi głowami.

"Eskurial" przywieziony przez meksykański Autonomiczny Uniwersytet Narodowy wywołał mieszane uczucia. Gorliwiej widzowie nagradzali dobre chęci aktorów i reżysera, niż efekt końcowy całości. "Eskurial" Michela de Ghelderode, opowieść o zdradzie i zemście, odkrywał starą prawdę, że błazen może trzymać w ręku atrybuty władzy, jednak to zawsze król ją sprawuje, nawet jeśli samotnie siedzi na tronie. Żeby być królem nie można mieć skrupułów nawet w obliczu śmierci. Błazen, który w swej prześmiewczej prostocie zachowuje jeszcze ludzkie odruchy, traci rządy, które sprawował w zabawie - okrutnej przebierance.

Siłą inscenizacji i pomysłem na nią była prosta scenografia, która charakteryzowała świat przedstawiony. Prawie pusta przestrzeń, zaznaczająca emocje złotym władczym kolorem, niebieskością zimna i śmierci, kiedy na scenie pojawił się w pantomimicznym tańcu Duch, czerwony gdy rozpoczyna się bezpardonowa walka o władzę. Najciekawsze były kostiumy wykonane ze "wszystko jedno czego" - starych komiksów, toreb na śmieci, złączonych ze sobą plastikowych rurek. Twarze aktorów, pomalowane, zakrywały ich prywatność, a wyolbrzymiały cechy charakteryzujące postać. Błazen Szalej - wszystkie kolory tęczy, Duch - trupia biel. Widać było, że wszyscy aktorzy włożyli całe serce w przedstawienie. Na pewno jego dobrą stroną była długość. 45 minut to wystarczający czas potrzebny na opowiedzenie tej historii bez zbędnych komentarzy, pustych działań scenicznych.

Część widowni siedziała jednak znudzona. Po raz kolejny w czasie tego Festiwalu, mieliśmy szansę odczuć, że brak tłumaczenia symultanicznego, nawet przy znajomości tekstu oryginału, może zniszczyć, czy wręcz uniemożliwić odbiór. Na szczęście, problem ten tylko połowicznie dotyczył drugiego spektaklu w tym dniu. "Wesele" Wyspiańskiego wszystkim jest znane, w jakiejś części wersy dramatu zachowane są nawet w pamięci. Toteż pozytywnie zareagowano na pierwsze słowa: "Co tam panie w polityce?" wypowiedziane przez słowackich studentów Akademii Sztuki z Bańskiej Bystrzycy.

Po węgierskiej "Nocy Listopadowej", zagranej z rzadko spotykaną energią, rozochoceni widzowie zasiedli na widowni. Energia istotnie pojawiła się na scenie, ale głównie włożona była w rytmiczne przytupywanie, poklaskiwanie, pohukiwanie, przygwizdywanie tańczących na scenie par. Wszystko zaczęło się od marsza Mendelssohna, jak u Wajdy. Później zintensyfikowane dźwięki zamieniły się w oberki, kujawiaki, polonezy odtańczone siarczyście i bardziej po góralsku. Krakus, góral - jedna menażeria.

Inscenizacja - chata rozśpiewana umieszczona na obrotowej nadscence popychanej jak w chocholim tańcu przez postacie dramatu, drzwi do stodoły z wymalowanym jeźdźcem w charakterze widma, kilka krzeseł, żeby Radczyni (Silvia Svákusová) miała gdzie spocząć, jak już przestanie okładać parasolką rozochoconych wsiowych chłopaków. Maryna (Ewa Blažková) flirtuje z Poetą (Matej Lacko), Pan Młody (Marián Andrysek) w surducie wygląda jak kwiatek u kożucha przy rumianej Pannie Młodej (Soňa Capková). Nad wszystkim góruje Czepiec (Karol Čičmanec), który to powstrzymuje, to zachęca młodzież do "bitki" - pojawił się Żyd (Peter Krivý), mikry kombinator na chudych nożynach w obszarpanym płaszczu. Przed chwilą dobił targu z wysokim do nieba Księdzem (Pavol Pivko). Na weselu nie ma dla niego miejsca. Podobnie przemyka wśród roztańczonego tłumu Dziad, grany przez tego samego aktora, z kosturem. Kiedy przychodzi wszystko zamiera, światło z ciepło żółtego zamienia się w zimno niebieskie - znak, że coś się będzie dziać. Kolejne widma przedstawiane są przez Rachelę, która najpierw weszła do tej chaty idąc przez pola boso, z rozwianymi rudymi włosami i lekkiej narzutce. Poeta zarzucił puste utarczki słowne z Maryną na rzecz łamiącego odwieczne zasady tańca z Żydówką. To Rachela wielkim głosem wyśpiewała słowa wieńczące dramat, po tym jak Jasiek zgubił róg, przypominający bardziej trąbę, a wszyscy znieruchomieli na kolanach.

Spektakl przeciętny, opowiedział historię o tym, że ludziom się coś przyśniło, umarzyło, przywidziało. Twórcy wyciągnęli ze spektaklu to, co było dla nich czytelne - nierówności społeczne, narodowe, mrzonki o wolności. Zagrane to było jednak bez specjalnego polotu. Aktorzy skupiali się głównie na dekoracyjnym wirowaniu w tańcu. Poszczególne dialogi przygotowane były na zasadzie etiud - poeta rozmawia z Maryną, Poeta rozmawia z Rachelą, Radczyni rozmawia z Gospodarzem, Panna Młoda rozmawia z Panem Młodym itd.

Jednak prawdziwy hit zwieńczył wieczór. Jednych porwał z krzeseł, by wiwatować na cześć, innych tak osłabił, że brakło ochoty do oklasków. Transopera "Sen nocy letniej" z PWST w Krakowie była rekomendowana do Warszawy podczas łódzkiego Festiwalu Szkół Teatralnych. Reżyser Wojciech Kościelniak powtórzył swój pomysł na szekspirowski dramat, który wcześniej zrealizował w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Kiedy do muzyki Leszka Możdżera śpiewali wykwalifikowani śpiewacy (w roli Tytanii wystąpiła Justyna Steczkowska) spektakl miał rację bytu. Jednak kto wpadł na pomysł, by jednym z trzech najważniejszych spektakli, które decydują o karierze przyszłych aktorów uczynić odgrzewane pomysły, które sprawdziły się 20 lat temu w "Metrze"? Rock-opery były modne w latach dziewięćdziesiątych. Szekspir dał się przerobić m.in. na "Miłość i śmierć w Weronie".

To co zaprezentowano w Teatrze Roma przypominało nie letni sen, a grudniowy koszmar. Świat realny - dwie pary kochanków to zmechanizowali wojownicy w typie Kill Billa, poruszający się po liniach prostych w charakterystycznym wschodnim "przykucu". Baśniowe elfy, Tytania, Oberon, Puk wystylizowani byli na święte wizerunki małp w wierzeniach plemion afrykańskich i tak się też zachowywali. Część poświęcona przygotowaniom historii Pyrama i Tyzbe, przedstawiona została w ramach interludium jako kino nieme. Tu przynajmniej jazzująca aranżacja muzyczna dała możliwość odpoczynku uszom nie nawykłym do ciągłego niskiego, rockowego brzmienia. W barwach fluorescencyjnych, na pustej w zasadzie scenie wyśpiewana została jedna z najbardziej przewrotnych komedii Szekspira. Nie chodziło tu jednak o wydobycie jakichkolwiek głębi, przez co tekst w tłumaczeniu K. I. Gałczyńskiego, pozostawiony sam sobie raził trywialnością i kiczowatością. Reżyser oddał się raczej tresurze aktorów, naginaniem ich często mikrych, jak na wymogi transoper, głosów do standardów dopuszczalnych na scenie. Jeśli komuś talentu nie stało (a nie były to przypadki odosobnione) ratowano go sztucznym zniżaniem głosu do ustawicznego "chrypienia" - Oberon i Tezeusz, albo wręcz przeciwnie - pisku jak w przypadku Tytanii. Otrzymaliśmy więc pozbawioną znaczeń trójwymiarową pocztówkę, na której las ateński aranżowany był przy pomocy kilku kandelabrów.

Sceny finałowe, zmieniają charakter spektaklu z poważnej rock-trasopery, w której wszyscy grają w pełnej poświecenia scenicznej malignie, na unowocześnioną rock-operetkę z przymrużeniem oka. Jakby twórcy zorientowali się co stworzyli i postanowili ratować własne twarze. Stąd ostatnie sceny, od momentu, kiedy Lizander i Demetriusz zalecają się do Heleny odrzucając Hermię, biorą spektakl w cudzysłów. Nagle na scenę wyjechał stół, Lizander chwycił za stojący na nim telefon, a obok stanęła Hermia z wazą na zupę i lamentowała tekstem dramatu. Helena odtańczyła rosyjski taniec triumfu na wyżej wzmiankowanym stole.

Relacja przyjaciółek opracowana jest w duchu nowoczesnego teatru i dopatrywania się wszędzie wątków genderowych. Toteż dziewczyny na początku śpiewają o swej wielkiej przyjaźni. Później zaś wątek ten zupełnie zarzucono. Seksualności i sensualności tego świata nie dało się ominąć, dlatego Tytania przez piętnaście minut, w tle kolejnych wydarzeń, kopuluje z Osłem w ciele Spodka. Kolejne sceny były tylko coraz bardziej żenujące i smutne. Nic nie wynikało z tego przedstawienia. Na jego podstawie nie można było sądzić o umiejętnościach aktorów. Tak więc jury będzie miało twardy orzech do zgryzienia. Jak porównać Puka silącego się na manierę Janusza Radka z postacią chociażby Czepca ze słowackiego "Wesela"? Życzę im powodzenia. Takie spektakle, jak krakowski, jeśli już muszą być pokazywane, powinny zostać przesunięte poza konkurs, a najlepiej głęboko schowane. Bo nie ma się czym chwalić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji