Artykuły

Blichtr w operze

Jeśli teatr zmienia dyrekcję we wrześniu, i to z marszu, nie należy spodziewać się w pierwszym sezonie wielkich fajerwerków. Mimo to kierunek, w jakim zmierza Opera Narodowa, jest już widoczny: w tył zwrot! - pisze Dorota Szwarcman w Polityce.

Nie można nawet powiedzieć, że warszawski teatr cofnął się o pół wieku. Można by było wręcz o tym marzyć, bo właśnie na lata 1961-65 przypadła legendarna epoka Bohdana Wodiczki, dyrektora-wizjonera, który wprowadził na polskie sceny "Króla Edypa" i balety Strawińskiego, "Zamek Sinobrodego" Bartoka, "Więźnia" Dallapiccoli, "Czerwony płaszcz" Nono. To XX-wieczne rozpasanie ukróciły w końcu władze, pozbawiając Wodiczkę dyrekcji przy okazji przeniesienia opery z sali Romy do obecnej siedziby, ale przez te parę lat odwilży operowa Polska była w Europie. Janusz Pietkiewicz, obecny dyrektor naczelny teatru - bo to on decyduje o repertuarze, a dyrektor artystyczny Ryszard Karczykowski zajmuje się przede wszystkim ulepszaniem obsad poszczególnych spektakli - ma, podobnie jak jego polityczni mocodawcy, lęk przed XXI w. i głęboką nieufność do XX w. Wprowadzony przez Mariusza Trelińskiego cykl Terytoria, ukazujący współczesność oraz jej korzenie, został przez Pietkiewicza zlikwidowany (odbyło się tylko sześć przedstawień "Curlew River" Brittena).

W repertuarze znalazł się tryptyk baletowy "Szymanowski i taniec", zaplanowany jeszcze przez Trelińskiego dla uczczenia Roku Szymanowskiego (premiera odbyła się na początku sezonu). "Wozzecka" Berga w reżyserii Warlikowskiego pokazano dwa razy (do jego poprowadzenia zaangażowano na miejsce Jacka Kaspszyka niemieckiego dyrygenta Gerda Schallera). Jeszcze dodajmy baletowy standard - "Romea i Julię" Prokofiewa z lat 30. XX w., jedno przedstawienie "Peleasa i Melizandy" Debussy'ego (1902 r.), no i kilka spektakli "Madame Butterfly", która w końcu także powstała na początku zeszłego stulecia. I to koniec.

Jedynym osobistym wkładem obecnej dyrekcji z dziedziny operowej współczesności jest premiera "Iwony, księżniczki Burgunda" Zygmunta Krauzego, wcześniej wystawionej na zeszłorocznej Warszawskiej Jesieni na scenie Teatru Narodowego. Nie jest to właściwie opera, lecz rozrywkowy pastisz, oparty na pokaleczonym przez Grzegorza Jarzynę tekście. Ciekawe swoją drogą, czy w związku z wycofaniem Gombrowicza z kanonu lektur "Iwona" spadnie także z repertuaru sceny narodowej?

Festiwal wznowień

Treliński zamierzał w tym sezonie wprowadzić do cyklu Terytoria operę kameralną Salvatore Sciarrino "Luci mie traditrici" oraz wieczór złożony z dyskretnej inscenizacji dwóch odważnie zestawionych dzieł mówiących o przemijaniu i odchodzeniu: "Der Abschied" Mahlera i "Czterech pieśni o przekraczaniu progu" Gerarda Griseya, jednego z najpiękniejszych i najważniejszych dzieł ostatniej dekady. Pietkiewicz drugi z tych pomysłów od razu odrzucił, ale na początku sezonu zapowiadał wystawienie Sciarrino (w końcu Włochy to jego specjalność jako menedżera). Szybko jednak sprawę odwołano.

Prawdziwego pecha ma pierwsza opera Pawła Szymańskiego "Qudsja Zaher", zamówiona jeszcze przez Waldemara Dąbrowskiego i Jacka Kaspszyka w 1998 r. Treliński planował wystawienie wersji koncertowej w ramach Warszawskiej Jesieni 2006, ale termin okazał się zbyt szybki. Nowa dyrekcja przesunęła jej wykonanie o rok. Ale i ten termin jest już nieaktualny. Oficjalnie mówi się, że usłyszymy dzieło na kolejnej Warszawskiej Jesieni. Jednak w komisji repertuarowej nic jeszcze na ten temat nie wiedzą, a to już czas najwyższy. Nie wiadomo więc, czy "Qudsja Zaher" ujrzy światło dzienne w dziesięciolecie zamówienia.

Mariusz Treliński planował nie tylko wydarzenia związane z muzyką współczesną - np. na ten sezon zamierzał zaprosić Keitha Warnera, jednego z najwybitniejszych dziś twórców teatru operowego, do wyreżyserowania "Kopciuszka" Rossiniego. Ten projekt został przez Pietkiewicza porzucony na samym początku. Lepiej ściągnąć podrzędny spektakl "Cyrulika" z Florencji...

Z projektów poprzednich dyrekcji ostała się za to - poza baletami Szymanowskiego - premiera baletu "Oniegin" w historycznej realizacji Johna Cranko. Teatr zabiegał o nią już od lat. Jednak, choć przed 40 laty ta interpretacja poematu Puszkina zapewne zachwycała, dziś jest czystym muzeum pilnowanym przez kustoszkę, dawną asystentkę Cranko Georgette Tzinguirides. Standardowe dekoracje, w których nie można nic zmieniać, w zestawieniu z kiepską kondycją warszawskiego baletu (to osobny rozdział), sprawiały, że trudno było mieć z tego spektaklu prawdziwą satysfakcję.

Główną zasadą nowej dyrekcji stało się przywracanie starego. Ten sezon był istnym festiwalem wznowień (teatr lansował nawet zabawny termin "premiera wznowienia"). Poza tym zaplanowanym jeszcze przez Trelińskiego dla Aleksandry Kurzak ("Rigoletto" z 1997 r.) znalazło się ich jeszcze sześć: "Nabucco" (premiera 1992 r.), "Carmen" (1995 r.), "Halka" (1995 r.), a z baletów "Czajkowski" (z choreografią Borisa Ejfmana, spektakl z 1993 r., premiera z polskim zespołem 2003 r.), "Dziadek do orzechów" (1989 r.) i "Córka źle strzeżona" (1977 r.) na koniec sezonu. Dwa razy pokazał się też "Tankred" Rossiniego -jak zawsze, gdy ma czas zaśpiewać w Warszawie wielka Ewa Podleś. I to dzięki niej i jej mężowi, wybitnemu pianiście Jerzemu Marchwińskiemu, pojawił się w Operze Narodowej jedyny ciekawy w tym sezonie dyrygent Amerykanin Will Crutchfield. To on uratował ostatnią premierę sezonu - "Cyrulika sewilskiego" [na zdjęciu scena ze spektaklu].

Kicz do wynajęcia

Właśnie "Cyrulik", poza edukacyjnym opracowaniem "W krainie Czarodziejskiego Fletu", dokonanym dla dzieci przez Ryszarda Karczykowskiego i wykonywanym na scenie kameralnej (dość przyzwoicie), był jedyną w sezonie premierą, która odbyła się całkowicie z inicjatywy Janusza Pietkiewicza. To realizacja do wynajęcia, stworzona 13 lat temu przez artystów hiszpańskich: reżysera Jose Carlosa Plażę i scenografa Sigfrida Martina-Begue na potrzeby Teatro di Maggio Musicale Fiorentino. Trudno zrozumieć, dlaczego właściwie polska scena narodowa ma wystawiać spektakl wyprodukowany w prowincjonalnym włoskim teatrze? Czy nie stać nas na prezentowanie własnych pomysłów? Gdyby chociaż spektakl z Florencji był żywy i dowcipny, ale od oglądania tej kiczowatej pstrokacizny bez żadnej spójnej wizji artystycznej, poza topornymi nawiązaniami do commedia dell'arte, można dostać oczopląsu, a ruch sceniczny jest chwilami zupełnie niezborny.

Wieczór byłby stracony, gdyby nie znakomity Crutchfield, przy którym orkiestra wreszcie sobie przypomniała, jak to jest grać pod prawdziwym dyrygentem (zachwyt był wzajemny: amerykański muzyk bardzo chwali zarówno naszych instrumentalistów, jak i chór). I jeszcze Artur Ruciński (Figaro), który świetnie się rozwija i jest jednym z jasnych punktów zestawu solistów w teatrze. Do głównych ról Rozyny i Almavivy sprowadzono na premierę artystów zagranicznych (Ukrainka Alina Peretyatko i Macedończyk Blagoj Nacoski), którzy jednak nie w pełni stanęli na wysokości zadania. Strach pomyśleć, jak będzie wyglądał dzień powszedni tego spektaklu...

Co dalej? Tajemnica. Już w marcu miał być znany dokładny plan na przyszły sezon. Do dziś go nie ma. Na razie dyrektor Pietkiewicz zapowiedział na 27 października premierę "Zabobonu, czyli Krakowiaków i Górali" w reżyserii Janusza Józefowicza - a to, by uczcić 150-lecie śmierci Karola Kurpińskiego, niegdysiejszego dyrektora warszawskiej opery, który wprowadził ją do siedziby na placu Teatralnym. Częścią obchodów rocznicowych było też wystawienie "Cyrulika", którego polską premierę prowadził właśnie Kurpiński, dokładając do niej krótką "Zabawę tancerską" - scenkę baletową z własną muzyką (nie zachowały się szczegóły, więc rekonstrukcja "Zabawy" w najnowszej premierze była właściwie symboliczna; użyto tu muzyki z baletu "Mars i Flora").

W planach na stronie internetowej pojawiły się jeszcze "Opowieści Hoffmanna" Offenbacha (premiera zapowiadana na 30 listopada, realizatorzy jeszcze nieznani) oraz na mikołajki "Magiczny Doremik" Marty Ptaszyńskiej - opera dla dzieci, co zawsze jest cenne. Ale poza tym - żadnych informacji. Wiadomo jeszcze, że teatr z okazji Roku Szymanowskiego wznowi "Króla Rogera", a Mariusz Treliński będzie jednak prawdopodobnie realizował zapowiadanego wcześniej "Orfeusza i Eurydykę", ale dopiero w kolejnym sezonie.

Muzeum starych dekoracji

Obserwując działalność teatru z ostatniego roku odnosi się wrażenie, że kierują nią dwie zasady: zachowawczość i przeczekanie. I dużo działań promocyjnych, nieobciążających artystycznie teatru: występy gościnne, wystawy, uroczystości. Nic się za nimi nie kryje - to po prostu blichtr. Wydarzeniem ostatnich tygodni była na przykład obecność Moniki Olejnik i Tomasza Lisa w spektaklu "Śpiąca królewna" 1 czerwca (ich nazwiska na afiszu napisano większymi literami niż głównych solistów).

Nawet zwrot prima la musica, który od początku sezonu lubi powtarzać dyrektor Pietkiewicz (to nawiązanie do tytułu divertimenta Antonia Salieriego "Prima la musica e poi le parole", czyli najpierw muzyka, a potem słowa), a który miał być deklaracją, że to właśnie przede wszystkim muzyka będzie się w Operze Narodowej liczyć, okazał się gołosłowny. Bo cóż daje, że od czasu do czasu ktoś nowy, nawet niezły, wskoczy pojedynczo w obsadę? Pozostaje reszta na poziomie prowincjonalnym. Odwiedziny światowych gwiazd, np. Aleksandry Kurzak czy - przede wszystkim - Piotra Beczały, ukazały prawdziwą przepaść między ich jakością a umiejętnościami szeregowych śpiewaków Opery Narodowej. O dyrygentach już wspomnieliśmy; chór pozostaje na swoim stałym wysokim poziomie. Ogólnie brak jednak w teatrze spojrzenia bardziej globalnego, myślenia o nim jako o całości, nad którą trzeba pracować. W tym kontekście owo oświadczenie prima la musica spełniło obawy, jakie można było żywić wcześniej: że jest to po prostu opowiedzenie się przeciwko stronie teatralnej opery i wszelkim straszliwym eksperymentom z nią związanym, a uosobianym przez Trelińskiego.

Tymczasem zasada prima la musica nie może się tyczyć opery, która w równym stopniu jest muzyką i teatrem. Nie wystarczy nawet najpiękniejszy śpiew i gra, jeśli ze sceny wieje nudą i bezguściem. Samej muzyki można sobie posłuchać z płyty lub w filharmonii. Ale opera jest teatrem i tego nikt nie zmieni. A żaden teatr nie będzie żywy, póki będzie służył wyłącznie jako muzeum, i to muzeum starych zagranicznych dekoracji. Czy właśnie taką funkcję ma spełniać Opera Narodowa? Czy ma służyć temu, by powtarzać po innych i nic nie wnosić od siebie? Póki tak będzie, coraz trudniej będzie znaleźć powód, by odwiedzać scenę na placu Teatralnym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji