Artykuły

Jestem kobietą, jaką chcę być

- Ludzie podziwiają mnie za Evitę, ale ja najwięcej miłości dałam chyba Dulcynei, kobiecie, która najpierw odrzucała względy Don Kichota, ale gdy już go pokochała, to na zawsze - mówi MARIA MEYER, aktorka Teatru Rozrywki w Chorzowie.

To nie było tak, że urodziła się, by osiągnąć sukces i smakować go, leżąc na kanapie w obłokach perfum i poczuciu własnej wyjątkowości. Nie robi tego zresztą do dziś, choć przecież i sukces, i sławę osiągnęła.

Zanim stała się Marią Meyer, najlepszą polską artystką musicalową była Marynią, krótko trzymaną przez rodziców. Od małego słyszała: "Nie jesteś pępkiem świata". Wcześnie straciła mamę, więc tato, sam wychowując córkę, starał się nauczyć ją pokory wobec życia. Żeby nie cierpiała, gdy się kiedyś potknie, i żeby zachowała umiar w samoocenie, bo wtedy upadek mniej boli. Surowe wychowanie weszło jej w krew i do dziś komplikuje życie, choć dzieciństwo i rodziców wspomina z czułością. Zanim jednak uwierzy w kolejne zwycięstwo, najpierw płacze "na każdy temat", chudnie przed premierą parę kilo, a w końcu i tak nie jest pewna, czy te pochwały nie są aby na wyrost. Ale jest zodiakalnym Bykiem, więc po tygodniu emocjonalnej huśtawki zaczyna - jak Evita, jak Sally Bowles z "Kabaretu" - myśleć: "Cholera, jutro też jest dzień, jutro uwierzę w siebie".

Ma za sobą kilka ryzykownych decyzji. Na przykład, że nie została prawnikiem ani dziennikarką, choć taką opcję brała pod uwagę. Do warszawskiej PWST nie dostała się z braku miejsc, a nie przez brak predyspozycji. Pomyślała wtedy: "To jest znak". A tata powiedział: "Jeśli tego chcesz, nie cofaj się", więc pojechała do Olsztyna i postanowiła uczyć się zawodu z marszu, na scenie. Koledzy z Teatru im. Stefana Jaracza, jak kiedyś rodzice, też trzymali ją krótko, ale chętnie dzielili się doświadczeniem i umiejętnościami. W przerwach prób nie biegli na kawkę w bufecie, tylko szlifowali Marynię, bo wierzyli w jej talent. Maria Meyer mówi, że będzie im dozgonnie wdzięczna. Nie tylko za naukę, ale i za opiekę. Potrzebowała jej, miała 19 lat, a dom i rodzinę daleko!

- W pierwszym i drugim spektaklu - opowiada - mówiłam "Dzień dobry" i schodziłam ze sceny. W trzecim, w "Pastorałce" Leona Schillera, zagrałam już Matkę Boską. Szybko zaczęła dostawać pierwszoplanowe role: Bianki w "Białym małżeństwie", Inez w "Zielonym Gilu", Klary w "Ślubach panieńskich". Egzamin przed prof. Aleksandrem Bardinim zdała celująco. Dla ścisłości, dyplomy ma dwa: z aktorstwa dramatycznego i śpiewu estradowego.

Zdziwiliby się wielbiciele Meyer, gdyby zobaczyli ją na wakacjach. Latem nie mówi nikomu, że jest aktorką; tam, gdzie jeździ, ludzie nie pytają o życiorys. Na Roztoczu, na Polesiu, na biebrzańskich bagnach świat jeszcze nie oszalał, a przyroda wciąż pachnie. Latem Maria próbuje odtworzyć klimat dzieciństwa, które spędziła w puszczach i na łąkach północnej Polski. Ojciec, specjalista hodowli roślin, zakładał stacje doświadczalne, więc rodzina wciąż przenosiła się z miejsca na miejsce. Potrzeba włóczęgi tkwi w Marii mocno; gdy kończy się sezon w teatrze, wyjeżdża do puszczy i tylko tak wypoczywa. Nie maluje się wtedy, nie stroi. Pakuje do auta namiot, książki, jedzenie. Gdy Kasia, córka Marii Meyer i Jerzego Kozłowskiego, była malutka, musieli wynajmować kwaterę, ale namiot i tak był zawsze pod ręką. Dziś mają co wspominać, gdy Kasia przyjeżdża do domu. Nie została aktorką i nigdy nie chciała nią być. Studiuje we Wrocławiu zootechnikę; pewnie odezwały się w niej geny po dziadku. Jesienią Maria wraca do teatru. Wtedy zaczyna się czas futer, sztucznych pereł, peruk i wieczornej tremy.

Pytana, dlaczego przeniosła się z Teatru Śląskiego do Teatru Rozrywki, mówi krótko: "Bo powstał". A dlaczego z Olsztyna przyjechała na Śląsk, który wydawał jej się wielką hałdą? To wymaga dłuższego tłumaczenia. Gdy urodziła się Kasia, życie się skomplikowało. - Jerzy był wzorowym ojcem - mówi - ale też grał w teatrze, więc gdy byliśmy na scenie, dziecko kołysały bileterki. Wytrzymaliśmy tak kilka miesięcy; w końcu postanowiliśmy przyjechać na Śląsk, gdzie mąż miał rodzinę, gotową nam pomóc. To była druga w moim życiu decyzja, której mogę sobie pogratulować.

Na chorzowskiej scenie poczuła się jak u siebie; tu mogła godzić aktorstwo dramatyczne ze śpiewem. Wyrosła na gwiazdę prawie natychmiast, po debiucie w "Huśtawce", po wygraniu festiwalu piosenki aktorskiej we Wrocławiu. Ogólnopolską sławę przyniosły jej kreacje w "Evicie", "Kabarecie", "Człowieku z La Manchy", "Skrzypku na dachu".

O rolach gadać z nią jednak trudno, woli pokazywać zdjęcia zapomnianych cerkiewek niż analizować swoje osiągnięcia. - Nie marzyłam o aktorstwie - mówi - jak marzą nastolatki. Nie śniły mi się okładki czasopism i kwiaty rzucane do stóp. Ja w aktorstwo raczej uciekłam, schowałam się w nim, może uznałam je za lek na kompleksy. W czasach licealnych nie opuściłam ani jednaj premiery na szczecińskich scenach. To była dobra, mądra magia, którą chciałam uprawiać. Na scenie mogę być kobietą, jaką zechcę, bohaterką pewną siebie i odważną, a kiedy indziej zdeterminowaną. Dlatego założyłam też prywatny Teatr Ma Scala, w którym podejmuję rozmowę z widzami poprzez mistrzów: Brella, Ordonkę, Josephine Baker. Ludzie podziwiają mnie za Evitę, ale ja najwięcej miłości dałam chyba Dulcynei, kobiecie, która najpierw odrzucała względy Don Kichota, ale gdy już go pokochała, to na zawsze.

Na zdjęciu: Maria Meyer jako Josephine Baker.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji