Artykuły

Festiwal Szkół Teatralnych. Lekcja czwarta i piąta

Nie wszystkie spektakle na festiwalu muszą robić wrażenie. Niektóre ogląda się, by kilka chwil później o nich zapomnieć. Są też takie, które rozczarują i te, o których będzie się tylko słuchać i notować, bo sukces frekwencyjny zaskoczy organizatorów. Pisze Ewa Hevelke z Nowej Siły Krytycznej.

Czwarty dzień nie przyniósł specjalnych rewelacji. "Nowy dom" Ludmily Razumovskayej, przywieziony z Nowego Sadu na pewno nią nie był. Warto jednak zwrócić uwagę, że zagrano go w postindustrialnej przestrzeni M25. Dla przedstawienia wykorzystano wszystkie możliwości miejsca. Na zasadzie ronda spektakl rozpoczęto jeszcze przed wejściem do klubu i zakończono go wyprowadzając widzów z sali. Całość toczyła się w różnych częściach wnętrza, tak, że widzowie nadążając za akcją przemieszczali się razem z krzesłami. Historia dzieci z marginesu, które starają się w otaczającym ich świecie znaleźć miejsce dla siebie, jest raczej sztampowa, chociaż miejscami dramatyczna. Młodociany materiał na przestępców, dzieci bez kręgosłupa społecznego, wychowane według zasady "bijesz, albo jesteś bity", uczą się uczuć. Żyją z dnia na dzień, od jednej wyżebranej paczki chipsów do drugiej, od jednego rozboju do drugiego, od ustawienia się w tym świecie do prób wyrwania się z niego. A wokół krążą anioły. Zamiast skrzydeł mają dłonie i trzymają w nich strzykawki albo sznur. Kiedy się pojawiają, nie słychać rafaelickich chórów, ale elektroniczne dudnienie, a zamiast jasności pojawia się stroboskopowe światło.

Wszyscy aktorzy grali według utartych schematów charakterologicznych. Na scenie zobaczyliśmy szlachetnego księdza, piękną kobietę z aspiracjami życia w lepszym świecie, stłamszoną dziewczynę w ciąży, wytresowane zwierzątka - bliźniaki, najbogatsze ze wszystkich, bo posiadające siebie nawzajem, wrażliwego zbuntowanego, który chodzi własnymi drogami i ma odwagę przeciwstawić się terroryzującemu pozostałych czarnemu charakterowi z jeszcze czarniejszym pomagierem u boku. W ten sposób robi się dzisiaj spektakle o świecie, który funkcjonuje na granicach wszelkiego wyobrażenia.

Podobnie stereotypowo zaprezentowali się studenci z Madrytu. Na festiwalu pokazali "Boże słowo" Ramóna dell Valle-Inclána. Atmosfera spektaklu przypominała Ibsena we włoskim sosie. Scenografia - podest i zwisająca z sufitu wieża kościelna ze sznurem, który aktorzy udają, że ciągną - przypomina o surowości Najwyższego i marności ludzkiego życia. Kostiumy zaś, kolorowe, stylistycznie wyjęte z komedii Goldoniego, wprowadzają element zabawy, przymrużenia oka. Kiedy w plamie światła widzimy znieruchomiałe postacie i rozlega się skoczna, południowa muzyka, podświadomie przygotowujemy się na bajkowość, umowność. Za chwilę światło łagodnieje i okazuje się, że świat jest pełen przyziemnego prostactwa, głupoty, zdrady, błądzenia. Obok piękna staje brzydota, obok zdrowia - kalectwo, rozsądku - szaleństwo. Czystość graniczy z brudem. Cały spektakl zaś prowadzi do najbardziej standardowego pytania - kto pierwszy będzie miał odwagę rzucić kamieniem?

Były to dwie godziny zmagania aktorów z materią przewrotną i niejednoznaczną. Mieli za zadanie pokazać dwie strony medalu. Z jednej trwożliwie opuszczać głowy przed wielkością Pana, a za chwilę najokrutniej wykorzystywać kalekę, opóźnionego w rozwoju mężczyznę - dziecko. Wożony po jarmarkach w charakterze dziwowiska człowiek, który wyciąga wykrzywione skurczami ręce z ufnością człowieka nie zdając sobie sprawy, że na świecie żyją źli ludzie. Tacy, nowobogacko zaczną używać życia bez względu na święte przysięgi i ludzką przyzwoitość.

Nie udało się jednak zainteresować opowieścią, chociaż aktorzy włożyli w pracę wszystkie swe umiejętności. Grali wyraźnie i donośnie. Dobrze postawione głosy było słychać, emocje na twarzach - widać. Czasami nawet za bardzo - w scenie skrajnego upojenia alkoholowego targany uczuciem zazdrości i pożądaniem w stosunku do swej córki zakrystianin rzeczywiście miotał się po scenie. Nie było warto aż tak się poświęcać. Całość ciągnęła się niemiłosiernie od dialogu do dialogu, od ściemnienia do ściemnienia. Scena zamykająca spektakl kiedy grupa znów nieruchomieje przy, tym razem mrocznych, tonach pokazuje, że rzeczywistość pozostanie zła i nic tego nie zmieni.

Zantagonizowany świat uświęconej tradycji i wulgarnej nowoczesności przedstawiony został w "Wiśniowym sadzie" Czechowa. Spektakl z Sankt Petersburga otworzył piąty dzień festiwalu i zyskał entuzjastyczny aplauz widowni.

Przedstawiona w sentymentalnej otoczce, na czarnym podeście, prawie bez rekwizytów, historia końca świata zrobiła wrażenie dzięki szczerości przekazu, bezpośredniości gry aktorskiej i muzyce, która budowała atmosferę. Z jednej strony był to bardzo prosty Czechow, bez specjalnego zagłębiania się w niuanse interpretacyjne, zagrany łopatologicznie, z emfazą godną tradycji, która wokół tych dramatów narosła. Jermołaj Łopachin był dorobionym prostakiem, Waria przodowniczką pracy, Raniewska romantyczną strażniczką tradycji, przywiązaną przede wszystkim do własnego dziecinnego pokoju. Gajew stał się podupadłym szlachcicem gardzącym gminem, a kochającym swe wspomnienia. Trofimow zaś, neurotycznym studentem z syndromem Piotrusia Pana; Ania dorosłą panienką, która dziecinnie kocha mamę, ale podświadomie wyczuwa w niej rywalkę. A Firs schorowanym artretykiem i dobrym duchem dworu. Wszyscy kurczowo trzymają się wspomnień o wiśniowym sadzie, który teraz już jedynie straszy powykręcanymi konarami na wizualizacji, wyświetlanej w dramatyczniejszych momentach. Punktem łamiącym tradycyjne podejście były sceny karykaturalnego tańca jak z "Balu Manekinów", czy marzeń o przyszłym, lepszym życiu, które snują Ania wraz z Raniewską entuzjastycznie, do czasu, wymachując walizkami. Spowolnione ruchy, wyolbrzymione słowa, wszystko wskazywało, że to kolejna fantasmagoria. Zresztą, ten sam tekst został później powtórzony przez kobiety, które z opuszczonymi głowami dźwigały toboły.

Aktorzy, którzy po ostatnich słowach Firsa wychodzą na scenę i tańczą w takt walca pokazują, że gdzieś tam w marzeniach Waria tuli się do Łopachina, Ania do Trofimowa. A po policzkach płynął im łzy żalu po wiśniowym sadzie - rajskiej iluzji. Spektakl robił wrażenie podobnie jak "Przeminęło z wiatrem" kiedy słyszymy motyw przewodni z tego filmu. Ładne, wrażliwe, ale trochę jednak kiczowate. Być może jest to głos duszy rosyjskiej, jednak owinął Czechowa w bawełnę i pozbawił aktorów możliwości pokazania, że potrafią nie tylko efektownie tańczyć czy myśleć duszą, ale również analizować i nie cackać się ze sobą.

Ci, którzy zobaczyli ostatni spektakl wczorajszego wieczoru bardzo pozytywnie wypowiadali się na jego temat. "Obsesja" wg "W 80 dni dookoła świata" J. Verne'a, przygotowana przez zespół z Izraela, zawojowała publiczność pomysłem na inscenizację i sprawną grą aktorską. Wszystkie środki lokomocji, użyte by wygrać zakład i w wyznaczonym terminie okrążyć kulę ziemską - pociąg, łódka, niestety poza balonem, przedstawione były wyłącznie przez aktorów. Duże wrażenie zrobiła ich precyzja, wytrzymałość fizyczna i pomysłowość. Za tym w parze szła gra aktorska, konkretna, nie nachalna - w sam raz. Realizatorzy nie silili się by odkryć kolejne dna interpretacyjne tej historii, przedstawili raczej swoje umiejętności. Zainteresowanie spektaklem było tak duże, że spora część uczestników festiwalu nie dostała się na widownię niewielkiej sceny Studia Dramatu przy Teatrze Narodowym. Jeśli spektakl otrzyma nagrody kilkudziesięciu osobom przyjdzie westchnąć z żalem i obejść się smakiem. Szkoda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji