Artykuły

Sztuka w trzech aktach

- Teatr jest budujący i obnażający. Telewizja działa tylko w jedną stronę, to ty musisz dawać, a ona tylko bierze, ciągle bierze. Tu dajesz i otrzymujesz, zyskujesz nie tylko jako aktor, ale jako człowiek. Teatr to miejsce, w którym przypominam sobie, że nie jestem tylko trybikiem w maszynie, mam czynny wpływ na to, jaki będzie efekt końcowy - mówi MAŁGORZATA KOŻUCHOWSKA, aktorka Teatru Narodowego w Warszawie.

Ikona mody. Świetny gust i figura modelki. Z tym, że modelki pokazują rzeczy. Ona zawsze siebie

Małgosiu, jak utrzymujesz stałą wagę i wymiary? Czy stosujesz jakieś diety?

- Nie, diety na mnie nie działają. Kiedyś próbowałam, ale ja się do tego nie nadaję. Przez cały dzień myślałabym tylko o tym, co powinnam za chwilę zjeść: a teraz listek sałaty, a za dwie - godziny gotowane mięso... Bez sensu, bo przecież jak człowiek się odchudza, to chce zapomnieć o jedzeniu, a me myśleć o nim bez przerwy.

Jakieś intensywne treningi? Siłownia? Modne sporty?

- Siłownia też nie. Zapisałam się do klubu fitness i świetnie mi to działało na samopoczucie: świadomość, że robię coś dla siebie... Ale szybko skończyło się fiaskiem - gdy przychodziłam, to pytali mnie, czv mam zwolnienie lekarskie za nieobecność w poprzednim miejscu! (śmiech) Kiedyś bardzo dużo jeździłam na rowerze, właściwie od urodzenia: najpierw tata woził mnie w koszu, potem w siodełku na ramie, wreszcie sama. Był czas, kiedy miałam naprawdę solidnie wytrenowane nogi!

Nie tęsknisz za ruchem? A może nadal jeździsz?

- Kupiłam sobie rower, ale nie jeżdżę zbyt często. Nie lubię miejskiego jeżdżenia w spalinach, wolę takie tradycyjne wycieczki za miasto, do lasu.

Nigdy nie słyszałam, żeby polska aktorka musiała spełnić jakieś fizyczne wymagania; utyć jak Renee Zellweger do roli Bridget Jones czy trenować z komandosami jak Demi Moore do "G.I. Jane". U nas ciało aktorki to tylko kwestia wyglądu?

- Dla mnie to kwestia temperamentu, życia w rucliu, świadomości. Sprawność ciała, poczucie panowania nad nim - to jest bardzo ważne w moim zawodzie. Scena teatralna to przestrzeń, która wymaga od aktora kondycji, wysiłku - jeśli jej nie wypełnisz swoją energią, to scena cię zjada. Kiedy gram w "Błądzeniu" u Jarockiego, mam bardzo dużo ruchu, znacznie intensywniejszego niż podczas jakiś ćwiczeń gimnastycznych. A wygląd? Miło jest mieć poczucie, że się dobrze wygląda, to cieszy każdą kobietę. Ale mam świadomość, że to nie wygląd jest motorem mojej aktorskiej kariery.

Dobrze się czujesz w swojej skórze? Akceptujesz się?

- Tak. Choć myślę, że akceptacji i świadomości własnego ciała trzeba się nauczyć. Gdy byłam młodsza, bardzo martwiłam się, że jestem za niska - bo byłam, przez całą podstawówkę byłam jedną z niższych w klasie, trzecia od końca! Kiedy urosłam, przestał podobać mi się mój nos, nawet zastanawiałam się nad operacją plastyczną. Dałam sobie z tym spokój, bo nos to nie jest drobna poprawka, tylko duża ingerencja, także w mimikę. Ale to nie jest tak, że skoro się akceptuję, to jestem bezkrytyczna: znam swoje ciało, kiedy przytyję, od razu to czuję, czuję dyskomfort, te inne ruchy, inne wymiary...

CO wtedy robisz?

- Biorę się za siebie! Pamiętam, że bardzo przytyłam, gdy przyjechałam do Warszawy na studia. Jako najstarsza (z trzech sióstr - przyp. aut,) zawsze byłam samodzielna, ale jednak zareagowałam na stres bardzo fizycznie. Mieszkałam pod Warszawą w Łomiankach, nie miałam wiele pieniędzy, więc robiłam sobie na cały dzień kanapki, dopychałam je ciastkiem, batonem. Niby było sporo ruchu - taniec, szermierki - ale od rana do nocy siedzieliśmy w jednym budynku. Nie od razu się

zorientowatam, że złapałam pięć kilo... Pojechałam do domu na święta, nikt ani słowa. Dopiero w środku kolacji mama delikatnie mówi: ,,A ty, Małgosiu, to może już więcej nie jedz..."(śmiech). Wtedy się zaparłam: codziennie biegałam, odstawiłam słodycze i bułki.

Jak odpoczywasz? I gdzie? Ciche SPA czy głośny kurort?

- W SPA byłam niedawno pierwszy raz w życiu. W Malezji. Było świetnie, ale po trzech dniach już kombinowałam, gdzie by tu pojechać, co obejrzeć? Lubię ruch, podróże, nowe miejsca. I przewodniki "Lonely Planete".

Gdy się poznałyśmy, pierwsze, co zauważyłam, to była twoja torba MiuMiu: piękna! Poza ludźmi z branży mało kto wtedy w Polsce w ogóle słyszał o Miucci Pradzie...

- To musiało być siedem lat temu. Przez dwa miesiące grałam wtedy w teatrze w Dublinie i wypatrzyłam tę torebkę. Tydzień chodziłam wokół niej, bo była droga. Ale pomyśłałam, że zarobiłam na nią i będę miała dobrą pamiątkę z Irlandii.

Zawsze lubiłaś dobre ubrania? To ważne, co nosisz?

- Owszem. Zawsze starałam się zdobyć coś ciekawego - na początku podstawówki, korzystając z tego, że mama już wyszła do pracy, pożyczyłam sobie jej spódnicę, bluzkę, jakieś dodatki i udałam się na lekcję religii. Ludzie na ulicy się za mną oglądali, co potraktowałam jako dowód, że strój jest naprawdę elegancki... A poważnie: ja wcześnie zdecydowałam, że chcę być aktorką, chodziłam w Toruniu na zajęcia do Studia P pani Lucyny Sowińskiej i już w liceum miałam taką świadomość kostiumu: byłam "ja szkolna" i "ja prywatna".

Chciałaś prowokować? Zwracać uwagę strojem?

- Chciałam być dobrze ubrana. Ciekawie, stosownie do okazji. Do roli... To były inne czasy, PRL - wycinałam w zęby dół spódnicy albo zakładałam do mini marynarkę mojego taty i męskie lakierowane półbuty. Kiedy dostałam się do szkoły teatralnej, miałam jednak stres przed Warszawą, że będzie widać, że nie jestem stąd. Mama uszyła mi wtedy czarną, ołówkową spódnicę. Rozbieram się z niej przed gimnastyką i nagle widzę, że ona ma wszyte takie ramiączka do wieszania i jakąś zagraniczną metkę! Pytam: "Mamo, po co to?". A mama: "Bo chciałam, żeby to wyglądało jak kupione w dobrym sklepie, żeby twoje koleżanki nie myślały, że wszystko masz szyte w domu". A przez całą szkołę i pierwszych kilka lat pracy na wszystkie większe wyjścia, na premiery nosiłam kreacje szyte przez mamę!

Nie przez polskich projektantów mody?

- Nie było ich! To przyszło później: suknie Gosi Krzemień i Baczyńskiej, fryzury Jagi Hupało, torebki Pola La, makijaże Julity Jaskółki, Agaty Kalbarczyk, Tomka Kocewiaka. Są mi bliscy, bo myśmy właściwie razem zaczynali, a potem rozwijali swoje kariery, razem rośli.

Mam wrażenie, że teraz nosisz głównie rzeczy bardzo znanych, światowych marek...

- Do "Kilera", gdzie grałam Ewę Szańską, kostiumy robiła Ewa Machulska. To ona mi uświadomiła, jaka jest różnica między markowymi rzeczami a resztą: w kroju, materiale, wykończeniu. Że to jest jakość na lata. I ona mnie ośmieliła, by wchodzić do markowych sklepów za granicą, oglądać rzeczy, przymierzać, nie bać się, że krzywo na ciebie popatrzą. Weszłam w Barcelonie do Prady i zdziwiła mnie cena butów ze sportowej linii: były tylko trochę droższe od butów z wyższej półki w Polsce! Potem okazało się, że to najwygodniejsze buty, jakie kiedykolwiek nosiłam. Wtedy stwierdziłam, że warto! Nie kupuję dużo - do tego, co mam w szafie, dodaję kilka rzeczy modnych w sezonie.

Zauważyłam pewną prawidłowość: za granicą, gdy ludziom podoba się coś, co masz na sobie, mówią ci komplement. W Polsce obcinają wzrokiem. Znasz to?

- Mam wrażenie, że tam ludzie są bardziej wyczuleni na modę, bardziej ich cieszy. Zdarzało mi się, że zaczepiali mnie na ulicy w Nowym Jorku, bo byli ciekawi, skąd mam tę czapkę albo torebkę Pola La. Wpadali w zachwyt, gdy mówiłam, że od polskiej projektantki, a mnie było tak przyjemnie! Kiedyś kupowałam buty w salonie Louis Vuitton w Rzymie i sprzedawca dziękował mi, mówiąc "nasze buty rzadko są noszone na tak pięknych nogach". Wiem, że to zawodowa uprzejmość, ale to miłe... W naszych sklepach, niestety, zdarza się obsługa mało życzliwa.

Dla naszych czytelniczek wręcz bardzo mało, piszą nam o tym, ale dla znanej aktorki? Też się z tym spotykasz? Ty?

- Ja wzbudzam dwie skrajne reakcje: albo serdeczność, bardzo ciepłe przyjęcie, albo ostentacyjną obojętność, wyczuwalny chłód. To drugie chyba na zasadzie: "Niech sobie ta Kożuchowska nie myśli..."

Większość mężczyzn nie lubi supermodnie ubranych kobiet, nowe trendy wydają im się zbyt udziwnione. Czy przy zakupach bierzesz pod uwagę gust swojego mężczyzny?

- Mężczyźni odbierają kobietę i strój jako całość, reagują na seksowne ubrania: duże dekolty, podkreślony biust, pupa. Mnie poczucie własnej atrakcyjności daje świadomość, że tworzę całość z tym, co mam na sobie i dobrze się w tym czuję. Nie ma się co przebierać za kogoś innego: nigdy nie byłam typem seksbomby i nigdy mnie nie pociągali mężczyźni, którym ten styl się podoba. Natomiast gust Bartka biorę pod uwagę bardzo: zdarza się, że wstrzymuję się z kupnem jakiejś rzeczy, dopóki mu jej nie pokażę. On woli mnie taką bardziej dziewczęcą, sportową - ostatnio namówił mnie na białe tenisówki (...), za co mu jestem wdzięczna, bo często w nich chodzę.

Mieliśmy kiedyś w Glamour taki tekst: jeden dzień z życia gwiazdy. I nasza sekretarz redakcji Maja tak go podsumowała: "Jeden robi to, drugi tamto, a Kożuchowska tylko wsiada i wysiada z samochodu...". (śmiech)

- Nie pamiętam już tego tekstu, ale tak jest - zawsze się gdzieś spieszę, zawsze jestem w drodze: na zdjęcia albo na próby, albo do domu...

Może czas wyluzować? Masz dobrą pozycję zawodową: kino przyniosło ci sławę, seriale telewizyjne popularność i zabezpieczenie fi nansowe. Po co ci do tego jeszcze teatr?

- Bo w teatrze jestem naprawdę sobą. Naprawdę aktorką. To jest miejsce, gdzie spotykasz się z wybitną literaturą i wybitnymi reżyserami. Masz czas na to, żeby popracować i zbudować rolę, na zrobienie błędów i poprawienie ich. W teatrze nie ma miejsca na oszustwo, na schowanie się za czyimiś plecami. Teatr jest budujący i obnażający. Telewizja działa tylko w jedną stronę, to ty musisz dawać, a ona tylko bierze, ciągle bierze. Tu dajesz i otrzymujesz, zyskujesz nie tylko jako aktor, ale jako człowiek. Teatr to miejsce, w którym przypominam sobie, że nie jestem tylko trybikiem w maszynie, mam czynny wpływ na to, jaki będzie efekt końcowy. Staję na scenie z aktorami, których od zawsze podziwiałam - Anną Seniuk, Janem Fryczem, Zbigniewem Zapasiewiczem - i mimo tych wszystkich przepracowanych lat ciągle uważam to za nobilitację. Teatr daje mi poczucie własnej wartości i stałości, przynależności do zespołu. To ważne, bo uprawiam zawód, który bezustannie, bezlitośnie podważa moją wartość, poddaje mnie stałej ocenie krytyków i widzów. Teatr jest moim zapleczem. Niezależnie od tego, co się dzieje poza nim. W życiu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji