Artykuły

Uciekłam spod łopaty!

- Przede wszystkim jestem aktorką estradową. Życie spędziłam, jeżdżąc po Polsce i świecie z recitalami i z walizkami. Z teatrami było kiepsko, bo podobno nie pasowałam na dużą scenę, gdyż jestem za mała- mówi EWA ZŁOTOWSKA, aktorka, reżyserka i powieściopisarka.

Ewa Złotowska, lat 60, Wodnik, z wykształcenia muzyk i piosenkarka (ukończyła dwie państwowe szkoły muzyczne II stopnia w klasie skrzypiec i wydział piosenkarski) oraz reżyser estradowy i telewizyjny (absolwentka Państwowego Instytutu Teatru, Muzyki i Kinematografii - wydział reżyserii estrady i telewizji w Sankt Petersburgu). Ale przede wszystkim jest uwielbianą przez najmłodszych, świetną aktorką, której charakterystyczny głos znało w Polsce każde duże i małe dziecko. Jako telewizyjna Pszczółka Maja była wręcz kultową postacią, chociaż tylko rysunkową. Pszczółka co chwila pojawiała się w różnych stacjach telewizyjnych świata, ale najlepsza była w polskiej wersji językowej. Dzięki Stefanii Grodzieńskiej aktorka trafiła do serialu telewizyjnego "Szklana niedziela". Grała z powodzeniem w słynnym STS-sie, w filmach i dubbingu (inna słynna rola to Tycia z "Kaczych opowieści"). Na co dzień jest aktorką estradową (występowała na całym świecie) i reżyserem dubbingu, a ostatnio teatralnym. Napisana przez nią i reżyserowana sztuka "Śmietnik", miała niedawno premierę w nowym warszawskim teatrze "Towarzystwo Teatrum". Po groźnym wypadku samochodowym, w szpitalu, napisała swoją pierwszą książkę "Największe miłości świata" (o zwierzętach). Obecnie pracuje nad kolejnymi. Opiekuje się przytuliskiem Fundacji im. św. Franciszka w Klarysewie i własnymi zwierzętami (ma trzy psy i sześć kotów). Obecnie wciela się w postać wiewiórki Gryzelki w dobranocce "Babcia Róża i Gryzelka", na którą polskie dzieci czekają równie niecierpliwie, jak ongiś na Pszczółkę Maję.

Podobno w niemieckiej wersji językowej Maja krzyczała grubym głosem "Hande hoch", "raus", we francuskiej mówiła głosem obrażonej ekspedientki, a jaka była w polskiej?

- Polska Maja starała się posiadać dziewczęcy wdzięk z odrobiną zadziomości.

To pani ją wymyśliła od początku do końca?

- Wykorzystałam w tej postaci głos, który wydawał mi się najsłodszy. Maja była bardzo śmieszna jako postać rysunkowa, więc doszłam do wniosku, że powinna mieć głosik dziarski, ale słodki. Ponadto była zdecydowana, bardzo konkretna i rezolutna.

Czy to prawda, że dzisiaj każdy aktor pracujący w dubbingu ma swoją ścieżkę dźwiękową?

- Tak. Każdy aktor wchodzi oddzielnie do studia i oddzielnie gra. Nie ma tam kontaktu z reżyserem i kolegami aktorami. Niektórzy uważają, że to jest technicznie sprawniejsze i szybsze, ale ja myślę, że w dialogu z drugim aktorem lepiej się grało, bo każdy z nas lubi mieć partnera.

Czyli aktorzy w dubbingu nie widzą się nawzajem?

- Nie. Każdy osobno wpada do studia, nagrywa swoje i pędzi dalej.

Jak pracowało się pani ze swoim partnerem słynnym Guciem dubbingowanym przez Jana Kociniaka?

- Fajnie, bo Jasiek, mimo że był złośnikiem i histerykiem, to jednocześnie był ciepłym i przyjacielskim człowiekiem. Nad "Pszczółką Mają" pracowaliśmy razem półtora roku. Zaprzyjaźniliśmy się i rozumieliśmy się znakomicie.

Była pani na jego pogrzebie?

- Pewnie i na niedawnych wspominkach o nim też byłam.

Na co zmarł Jan Kociniak?

- Miał raka żołądka.

Czy do dzisiaj jest pani rozpoznawana po głosie i kojarzona z Pszczółką Mają?

- Owszem, szczególnie jak wchodzę w górne rejestry głosu.

A jako wiewiórka Gryzelka, w którą obecnie pani się wciela przed Wiadomościami w Jedynce?

- Gryzelkę oglądają malutkie dzieci, a te, które wychowały się na Mai, są już dorosłe i pełnią role mam współczesnych dzieci, wpatrzonych w Gryzelkę.

Innych równie popularnych postaci dubbingowych w pani interpretacji nie było?

- Było ich mnóstwo, ale największą popularność zdobyła Maja. Czasami słyszę w telewizji własny głos i jestem zdziwiona, bo nie pamiętam, że taką postać dubbingowałam. Mogłam zrobić jeszcze więcej, ale nie było mnie długo w Polsce. Przebywałam za granicą, raz trzy lata, innym razem pięć lat... Miałam wypadek pod Sochaczewem. Zderzyłam się z małym samochodem. Na szczęście z małym, bo inaczej to nic by ze mnie nie zostało. Byłam po takim wypadku, w wyniku którego zjeżdża się ze stołu w worku foliowym. Miałam wszystko potrzaskane w środku, pęknięcie tętnicy brzusznej, pełne wykrwawienie... Uciekłam spod łopaty. Dostałam od Pana Boga drugą szansę. W związku z tym, ponieważ jestem osobą ogromnie pracowitą, leżąc w szpitalu, napisałam książkę "Największe miłości świata". Teraz robię bardzo różne dziwne rzeczy, m.in. zajęłam się pomocą dla prywatnego przytuliska. Chciałabym na południu Warszawy zorganizować własne schronisko, bo tutaj takiego brakuje.

Jak się pani teraz czuje?

- Prawie dobrze, na tyle, że poruszam się bez kul, bez laski. Kilka dni temu odbyła się premiera mojej sztuki "śmietnik", której byłam jednocześnie reżyserem i choreografem. Przysposobiłam ją do współczesnych realiów i w ten sposób otworzyła nowy teatr w Warszawie, "Towarzystwo TEATRUM". Jego właścicielką i szefową jest znana aktorka Anna Gronostaj. Otrzymałam propozycję napisania kolejnej sztuki. Mam rozgrzebaną jeszcze jedną książkę... Ponadto gram małe rólki w różnych telenowelach. Zaczęłam pracę w czterech serialach i po 13 odcinkach zrezygnowano z serialu, w związku z czym moja postać, która miała być stała, przestała nią być.

Pozostaje pani uroczy rudzielec, wiewiórka Gryzelka. Pani też jest ruda?

- Tak, ale bardziej ryża niż wiewiórcza. Jestem ruda i piegowata.

Dlaczego przefarbowała się pani na blondynkę?

- Po wypadku osiwiałam i miałam białe włosy. Byłoby za dużo zachodu, żeby ciągle wywoływać oryginalny kolor i w ten sposób zostałam blondynką.

Czy do Gryzelki ma pani tak samo bliski stosunek jak do Mai?

- Gryzelkę robię trochę inaczej. Siedzę w studiu i prowadzę swoim głosem lalkę, która jest wśród aktorów. Niespecjalnie to lubię, bo jestem jakby odcięta od artyzmu. Przez to czuję się trochę zepchnięta. Ale przyzna pan, że serialik jest śliczny?

Owszem. Zauważyłem, że korzysta z wielu technik wizualnych. Odpowiada pani taki nowoczesny konglomerat?

- Tak, tak... Jest w nim rewelacyjny pomysł na kontakt z widzem. Jest dużo pięknych piosenek kompozycji Krystyny Kwiatkowskiej, która jednocześnie go reżyseruje. Tylko jest za krótki, aby zdobyć wielką popularność. Trwa na antenie tylko 10 minut, łącznie z odpowiedziami na listy.

Obie role otrzymała pani w wyniku castingu?

- Nie. Do obu filmików zostałam specjalnie zaproszona.

Ale grała pani kilkadziesiąt innych ról w filmie, telewizji i teatrze...

- W filmie mało, może w dziesięciu, bo przede wszystkim jestem aktorką estradową. Życie spędziłam, jeżdżąc po Polsce i świecie z recitalami i z walizkami. W teatrze grałam u Romualda Szejda (w trzech przedstawieniach), ale z innymi teatrami było kiepsko, bo podobno nie pasowałam na dużą scenę, gdyż jestem za mała - mam 150 cm wzrostu.

To mogli zrobić spektakle pod pani specyficzne warunki sceniczne...

- Pewnie, tylko ktoś musiał chcieć to zrobić, a ja nie miałam opieki medialnej, jak niektóre koleżanki. Słyszałam tylko, że z moimi zdolnościami zrobiłabym karierę w Ameryce. Na to zdziwiona odpowiedziałam - a dlaczego w Ameryce, a w Polsce nie mogę?

I dlatego miała pani problemy z zaangażowaniem się do teatrów w Polsce?

- Tak, chociaż właśnie teatr był moją największą miłością i ja się wychowałam w teatrze. Mój ojczym był teatralnym modelatorem i często odwiedzałam go w Teatrze Narodowym. Talent aktorski odziedziczyłam po mamie, chociaż nie była aktorką.

Skąd wziął się pomysł na studia reżyserskie?

- Nie mogłam grać w teatrze, a życie jest krótkie. Ciągle coś we mnie kipiało i musiałam się jakoś realizować. Najpierw chciałam jechać do Francji i tam studiować reżyserię estradowo--rewiową (tym się pasjonowałam), ale ponieważ tam nie dawali studentom stypendiów, wybrałam Moskwę i Leningrad. W tym drugim mieście był wspaniały, renomowany Instytut Teatralny i ostatecznie zdecydowałam się na tę świetną szkołę. Ukończyłam tam reżyserię estradową ze specjalizacją telewizyjną.

Reżyseruje pani w teatrze, w radiu, na estradzie i ostatnio pisze. Jak traktuje pani swoje pisarstwo?

- Hobbystycznie. Piszę z potrzeby serca, a nie z potrzeby finansowej, czy zrobienia pisarskiej kariery. Lubię przelać parę swoich przemyśleń na papier i jak mi zaproponowano, żebym coś napisała, to powiedziałam, że w książce uczłowieczyłam zwierzęta, w sztuce przedmioty, to może najwyższy czas uczłowieczyć ludzi.

Jest pani znaną opiekunką zwierząt. Jak liczny jest pani domowy zwierzyniec?

- Trzy psy, sześć kotów, w garażu mam hodowlę pająków, z niektórymi jestem zaprzyjaźniona. W ogrodzie mam zaskrońce, jaszczurki, żaby, które też są ze mną zaprzyjaźnione. Są jeszcze ptaki, które czujnie spacerują, gdy śpią koty. Aha, są jeszcze dżdżownice i biedronki. W ogrodzie nie stosuję chemii, żeby wszystkie stworzenia żyły sobie u mnie spokojnie. Mam przepiękne ważki o ogromnych rozmiarach, które na mnie siadają, gdy przebywam w ogrodzie. Przyglądają mi się uważnie swoimi olbrzymimi wypukłymi oczami, a może traktują mnie jak kwiatek?

Jak pani daje sobie radę z tak dużym zwierzyńcem?

- Mam dochodzącą pomoc domową. W domu jest mnóstwo kudłów.

To duży dom?

- 250 metrów kwadratowych. Koty też mają swój pokój.

Co poświęciła pani dla swoich zwierząt?

- Ja ciągle im coś poświęcam. Nie mogę nigdzie na dłużej wyjechać, szczególnie za granicę. Nie mam nikogo, abym pod jego opieką mogła zostawić swoją gromadkę. Jak jestem w domu - wszystkie psy i koty chodzą za mną, a ja tęsknię za nimi, jak tylko wyjdę za drzwi.

Skąd wzięła się u pani ta wrażliwość na ból innej istoty?

- To albo się ma, albo nie.

Mąż Marek Frąckowiak podziela pani miłość do zwierząt i owadów?

- Myślę, że tak, bo zgadzamy się ze sobą w tym względzie. Oboje uważamy, że dom, w którym nie ma zwierząt, jest tragicznie smutny.

Pomaga pani przy zwierzętach?

- Rano wychodzi z nimi w pola na spacer, więc są wybiegane, mimo że mają do dyspozycji olbrzymi ogród. Wieczorem robi z nimi obchód po wiosce. Czasami im gotuje.

Nigdy nie poróżniliście się z mężem o zwierzęta?

- Och, bardzo często! Prowadzimy dyskusje na temat ich wychowania.

Czy w stosunku do Marka Frąckowiaka też jest pani taka opiekuńcza jak dla zwierząt?

- Tak, tylko w inny sposób niż dla zwierząt, bo ja na niego krzyczę, bijam go, oszukuję, nie głaszczę, nie biorę na ręce, nie drapię za uchem i on ma mi to za złe. Tłumaczę mu, że byłoby mi ciężko i nieporęcznie, ale i tak jest dla mnie głównym kocurem w naszym domu.

Jaki jest wasz dom?

- Cudowny i czarodziejski. Nie potrafimy się z nim na dłużej rozstawać.

PS Co na to wszystko powie popularny aktor Marek Frąckowiak, dowiecie się, Drodzy Czytelnicy, już za tydzień.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji