Artykuły

Deptak dla Dulskiego

- Uważam się dziś za aktorkę charakterystyczną, chociaż oczywiście grałam i gram nadal liryczne, romantyczne, czy bohaterskie amantki. Do ról charakterystycznych mam jednak szczególny sentyment i na szczęście nie wrzucono mnie do szufladki z napisem "amantka" - mówi GRAŻYNA BARSZCZEWSKA.

Wiadomo, że Kraków kocha jubileusze. Przed nami 100-lecie inscenizacji Moralności pani Dulskiej Gabrieli Zapolskiej.

Z Grażyną Barszczewską, czyli Dulską w wersji awangardowej, rozmawia Katarzyna Siwiec.

Za co pani kocha Kraków?

- Lubię Kraków. Czuję się w połowie krakowianką, nawet mam tutaj swój pomnik...

Gdzie?

- No przecież stoi na Plantach pomnik Mickiewiczowskiej Grażyny. Kraków jest mi bliski, bo studiowałam tu w PWST, a potem trafiłam na całe dwa sezony do Teatru Ludowego w Nowej Hucie. Tutaj też rozpoczęłam swoją aktorską drogę na drugim roku studiów na deskach Starego Teatru za dyrekcji Zygmunta Hubnera. Zagrałam u mistrza Jerzego Jarockiego epizodzik w "Mojej córeczce" Tadeusza Różewicza. Z Krakowem związałam się na sześć lat i był to ważny okres w moim życiu.

Jest pani rodowitą warszawianką?

- Moja rodzina pochodzi ze Wschodu. Ja się urodziłam w Warszawie i jestem ogromnie przywiązana do mojego miasta. Pamiętam (a może nie powinnam się do tego przyznawać?) ruiny Warszawy widoczne tu i ówdzie w latach 50. Pamiętam spacery z mamą na Mariensztacie. Warszawa ma, owszem, piękne enklawy, jak Żoliborz, fragmenty Mokotowa czy Stare (właściwie Nowe) Miasto, choć przyznaję, że pod względem urody odpada w wyścigu z Krakowem. Ma za to stolica rozmach, powietrze, inne tempo życia. Kiedy zainstalowałam się w Krakowie na studiach, po dwóch tygodniach odwiedził mnie ojciec. Wsiadł do tramwaju na Dworcu Głównym i miał zamiar dojechać na Bohaterów Stalingradu (dzisiaj Starowiślna), gdzie PWST miała wówczas swoją siedzibę. Wysiadł w połowie drogi, bo uznał, że szybciej dojdzie na piechotę. Miał już wtedy swoje lata, ale potrafił się szczerze zirytować, że w tym Krakowie wszystko idzie tak jakoś wolno...

Dlaczego właśnie w Krakowie postanowiła pani studiować aktorstwo?

- Dostałam się na studia aktorskie w Warszawie, ale już po pierwszym semestrze moja pani profesor uznała, że nie najlepszy ze mnie materiał na aktorkę, bo byłam jej zdaniem zbyt krucha, delikatna i brakowało mi wystarczającej ekspresji. Postanowiłam więc zweryfikować to w PWST w Krakowie. Warszawski "kopniak" chyba poskutkował, bo niektórzy zarzucają mi wręcz przesadną ekspresję na scenie. Na studiach w Krakowie miałam wspaniałych kolegów, m.in. Monikę Niemczyk, Anię Musiał, Halinę Jończyk-Miller, Tadeusza Huka, Leszka Piskorza, Krzysia Orzechowskiego, Jurka Święcha, Leszka Świgonia. Moi krakowscy profesorowie nauczyli nas rzemiosła. Rektorem, a zarazem opiekunem naszego roku był Eugeniusz Fulde, pracowała też z nami jego żona Katarzyna Meyer. Asystentem rektora był Marek Walczewski. Sceny klasyczne szlifowała z nami prof. Halina Gryglaszcwska, a także nieodżałowana Zofia Więcławówna. Krakowowi wiele zawdzięczam również dlatego, że nauczyłam się wówczas samodzielności, stanęłam na nogi. Trafiłam tu spod dość hermetycznego domowego klosza, a tu nagle trzeba było zadbać o to, by mieć tę skibkę chleba na śniadanie i opłacić stołówkowe obiady, a dodam, że nie miałam zamożnych rodziców.

Wokół jakich miejsc koncentrowało się pani studenckie życie?

- Główny nurt moich krakowskich wspomnień to przede wszystkim uczelnia, a konkretnie stary budynek PWST na Starowiślnej, gdzie cały dół zajmowali muzycy, a górę my - aktorzy. Akademik mieliśmy w Cichym Kąciku (cichym tylko z nazwy), a że często bywał w remoncie, chadzałam do łaźni na ul. Sebastiana. Lubiliśmy spacery na kopiec Kościuszki, bo z Cichego Kącika tam blisko. Nie ma już tej pięknej łaźni parowej zwanej popularnie "parówką", za to kopiec jak stał, tak stoi. Nawet poprawiony. W moim życiu artystycznym też się zresztą ostatnio pojawił, ale o tym za chwilę. Z Cichego Kącika przenieśli nas na ul. Warszawską, gdzie przez kumoterstwo wraz z koleżanką dostałyśmy miejsce w akademiku męskim, więc nie muszę tłumaczyć, jak było wesoło. Oprócz nas mieszkały tam na samej górze jakieś starsze panie, a cały budynek był, zdaje się, własnością zakonnic. Na spacery chodziło się stąd na Planty, które doskonale sprawdzały się nie tylko jako miejsce randek i spotkań, ale też świetnie nadawały się do nauki tekstów.

Kogo zaliczy pani do swych najlepszych partnerów teatralnych lub filmowych?

- Grałam z wieloma wybitnymi artystami, ale Roman Wilhelmi zapytany w jednym z ostatnich wywiadów o to samo, wymienił właśnie mnie. Może z powodu wieloletniej przyjaźni? Grało mi się z nim bardzo dobrze, choć niekoniecznie łatwo i bez konfliktów. Romek był niesłychanie szczery i rzeczowy w swych ocenach; uważam zresztą, że gładkie komplementy niczego wartościowego nie budują. Zagraliśmy wspólnie kilka ważnych ról w filmie i w teatrze.

Który z reżyserów wywarł na pani drogę artystyczną największy wpływ?

- Byli tacy, którzy uruchomili we mnie coś, czego wcześniej sobie nią. uświadamiałam. Zaliczam do nich przede wszystkim Kazimierza Kutza, u którego z Wilhelmim zagrałam w "Dwojgu na huśtawce" Williama Gibsona. Znakomicie też pracowało mi się w filmie ze Stanisławem Różewiczem, Robertem Glińskim, Peterem Kassovitzem czy Markiem Nowickim, a w teatrze z Tadeuszem Mincem, Jerzym Grzegorzewskim, Janem Swiderskim czy Andrzejem Łapickim. Ostatnio ciekawym doświadczeniem było dla mnie krótkie spotkanie z Peterem Greenawayem, który kręcił w Polsce "Straż nocną", także dlatego, że w swoim monologu holenderskiej arystokratki musiałam posługiwać się nie najłatwiejszą składnią i akcentem języka staroangielskiego.

Od pewnego czasu wśród aktorów trwa moda na reżyserowanie. Pani też jej ułegła. Dlaczego?

- To fascynująca przygoda znaleźć się po tej drugiej stronie i z perspektywy piątego rzędu realizować swój reżyserski zamysł (pod warunkiem, że jest rzetelnie przygotowany!), obserwować jak się rozwija, rosnąć w rolach z aktorami. Bardzo mnie to wzbogaciło. Teraz lepiej rozumiem tych, na których my, aktorzy, tak często "wieszamy psy".

Zagrała pani ponad 150 głównych ról teatralnych i filmowych o bardzo szerokim spektrum. W jakich rolach "amantka z pieprzem" - jak kiedyś nazwał panią reżyser Jan Rybkowski - czuje się najlepiej?

- Na trzecim roku PWST otrzymałam od prof. Gryglaszewskiej osobliwe zadanie. Zagrałam... Fredrowskiego Łatkę w "Dożywociu". Jak wiadomo, to postać męska, a przy tym szalenie charakterystyczna. Nie pamiętam już siebie w tej roli, ale podobno - jak to się mówi w naszym aktorskim żargonie - "gotowałam kolegów". Myślę, że to właśnie prof. Gryglaszewska obudziła we mnie skłonność do tego typu ról. Uważam się dziś za aktorkę charakterystyczną i mówię to bez cienia kokieterii, chociaż oczywiście grałam i gram nadal liryczne, romantyczne, czy bohaterskie amantki. Do ról charakterystycznych mam jednak szczególny sentyment i na szczęście nie wrzucono mnie do szufladki z napisem "amantka".

Co słychać u Mamci z Plebanii? Czy jeszcze się pojawi?

- Dwa lata temu poprosiłam producenta o urlop ze względu na moje trzy duże role teatralne, których nie dałoby się pogodzić ze stałą gotowością na planie. W popularnej serialowej postaci łatwo się zakotwiczyć, ale potem bardzo trudno się od niej oderwać. To niebezpieczna droga.

W Krakowie kochamy jubileusze i właśnie obchodzimy 100-lecie inscenizacji "Moralności pani Dulskiej" Gabrieli Zapolskiej. Na przełomie lat 1906/7 odbyły się trzy premiery sztuki: w Warszawie, Krakowie i Lwowie. Tymczasem pani gra Dulską sto lat później w Teatrze Polskim w Warszawie, w spektaklu zatytułowanym "Dulscy z o.o." Jak się miewa tamtejsza dulszczyzna?

- Nasza Dulska nie jest przypisana ani do Lwowa, ani do Krakowa, ani do Warszawy. To współczesna super-Dulska, którą można spotkać w każdym mieście w Polsce, a może nie tylko w Polsce. Hipokryzja nie ma przecież swojej geografii. Zdjęliśmy z was, krakowian, odium przypięte na skutek interwencji Ludwika Solskiego, kiedy to, planując premierę w Krakowie, zaproponował autorce, by zamieniła realia lwowskie na krakowskie. Wysoki Zamek stał się wówczas kopcem Kościuszki, Kaiserwałz - Skałkami Twardowskiego, Zamarstynów - Krowodrzą, Brzuchowice - Dębnikami itd. Od tej pory cała Polska niesłusznie uważała, że dulszczyzna to Kraków. W naszym przedstawieniu Dulski "idzie" po prostu na zamek. Może to być w Krakowie, Warszawie albo jeszcze gdzieś indziej. Nawiasem mówiąc, nasz Dulski ma w domu specjalny chodzik (jak w siłowni), ale nie chce udawać się na wspomniany "zamek", bo jest przecież zbyt leniwy. Moja Dulska nosi superko-stium, spodnie, jest właścicielką agencji nieruchomości (a więc też, w pewnym sensie, jak jej pierwowzór, kamieniczniczką). Dzisiejszy problem Dulskiej to rozpad rodziny, przy czym wcale nie chodzi o rodzinę z marginesu. Dulscy to ludzie bardzo zamożni. Kiedy reżyserka przedstawienia Marta Ogrodzińska w pierwszym obrazie pokazuje nasze śniadanie w pięknym, nowoczesnym salonie, wszystko jest na pozór au courant; jest porządek, bogata nienagannie ułożona zastawa, słychać nawet muzykę klasyczną.

Ale rządzi pieniądz i pannje chłód...

- Otóż to. Współcześni Dulscy wychowują swoje dzieci poprzez pieniądze. Kiedyś miałam okazję uczestniczyć w imprezie urodzinowej kolegi mojego syna, który kończył 17 lat. Mama i solenizanta, właścicielka jakiejś hurtowni, koniecznie chciała się dowiedzieć, jaki prezent przygotowałam dla swojego syna na siedemnastkę. Bo ona kupiła dziecku trzyletnie... volvo I (słowo "trzyletnie" wymówiła z niesmakiem). Odpowiedziałam, że jestem normalna i kupiłam swojemu synowi słownik i pidżamę. Mój syn urósł od tego czasu, a dulszczyzna znacznie powiększyła swój zasięg.

Chyba zmieniła też od czasów Zapolskiej swoje oblicze. Współczesna Hanka już się nie wstydzi nieślubnego dziecka.

- Długo zastanawiałyśmy się z reżyserką nad tym wątkiem. Otóż skandal obyczajowy mocno się z biegiem czasu zdezaktualizował i dzisiejsza Dulska bynajmniej nie to ma na uwadze. Zawadza jej myśl, że cała scheda, cały majątek może kiedyś trafić w inne ręce, tj. w ręce dziecka pomocy domowej. Dodam, że nasza Hanka przyjechała zza wschodniej granicy (może z Ukrainy?). Proszę zwrócić uwagę, że w trosce o majątek właśnie mariaże wśród najbogatszych Polaków zawiera się dziś zazwyczaj pomiędzy dwiema świetnymi firmami lubi dużym majątkiem i dużym nazwiskiem czasem poprzedzonymtytułem.

Jak sobie radzi w życiu współczesny Felicjan?

- Reprezentuje mężczyzn głęboko przekonanych, że zabieranie głosu na forum rodziny nie ma najmniejszego sensu. Wybitnie wygodna postawa. Współczesny mężczyzna coraz częściej się wycofuje, przybiera postawę pasywną, zwłaszcza l jeśli na horyzoncie pojawia się jakiś rodzinny problem. Niech baby walczą, niech one wiodą prym, a my sobie na boczku, I w fotelu, z gazetką. Jednym słowem - na kopiec Kościuszki! I Ucieczka i święty spokój! Bardzo żałuję i całe szczęście, że ja tego nie dożyję, ale - jak tak dalej pójdzie - to za 50 tysięcy lat mężczyzn już nie będzie. To okropne! Podobno w takim kierunku postępuje ewolucja... Nie mam wątpliwości, że Felicjan jest w takim samym stopniu odpowiedzialny za rozkład rodziny jak jego żona.

W Krakowie zawiązał się komitet, który za cel postawił sobie nazwanie jednej z ulic w naszym mieście mianem Feli cjana Dulskiego. Miałby to być deptak idący wzdłuż alei Fo cha, od hotelu Cracovia w kierunku boiska Juvenii. Na całej trasie widać kopiec Kościuszki. Czy Felicjan Dulski zasługuje na swoją ulicę w Krakowie?

- Świetny pomysł! Ja Dulskiego nie postponuję w naszej inscenizacji, przeciwnie, bardzo chcę z nim nawiązać kontakt. Powiem więcej - dostrzegam w nim mężczyznę i nawet go lubię. , Myślę, że ma w sumie dobre intencje i pewnie chciałby, żeby wszystko wyglądało inaczej, tyle że - jak to mężczyzna - jest bardzo, bardzo wygodny, woli się nie zmęczyć...

Dulską też pani broni?

- Obnażam jej głupią, ślepą miłość do syna. Oczywiście ona go kocha (tak jak i Mamcia z Plebanii kocha swojego jedynaka), ale w obu przypadkach to mało rozsądna miłość i sposób na wyrządzenie własnemu dziecku ogromnej krzywdy. Czy jej bro nię? Próbuję ją zrozumieć. Ta kobieta trzyma cały dom w ryzach, musi okiełznać rodzinę, bo bez niej całe to "przedsiębiorstwo" się rozsypie. Przecież na męża liczyć nie może. Chora miłość do i syna jest w przypadku Dulskiej rekompensatą za niepowodzenia w relacjach z mężem. I to chyba cała gorzka prawda o tej posta ci. To nie jest śmieszna Dulska, to Dulska przegrana, choć o tym i nie wie... Nawet jeśli pani Aniela nie zasługuje na ulicę swojego imienia, to niewątpliwie należy jej się jakiś niewielki pomniczek od polskich "kobiet pracujących"! Tych, które popychają do działania swoich wygodnych Felicjanów słowami: "No idź! Idź!!! Boże, czemu nie idziesz?!". Co byście w Krakowie powiedzieli, gdyby taki mały pomniczek stanął gdzieś w pobliżu alei

Felicjana Dulskiego?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji