Artykuły

Znam drugą stron medalu

- Kiedy przymierzałem się do aktorstwa, stawiałem na wszechstronność, jednak sukces "13 posterunku" skutecznie umieścił mnie w przedziale postaci, którymi dziś czuję się znudzony - mówi PIOTR ZELT.

Postać Arniego z "13 posterunku" zaważyła na jego wizerunku scenicznym. Na razie reżyserzy obsadzają go w rolach mundurowych, ale on cierpliwie czeka na tę, która będzie przełomem w jego karierze.

Rola starszego posterunkowego Arniego w serialu "13 posterunek" wiele w Pana życiu zmieniła. Niestety, także negatywnie.

- Zawdzięczam jej bardzo wiele, bo głównie dzięki niej zdobyłem sympatię widzów. I choć Arni miał wyraźnie przejaskrawione cechy, utrzymywał się w konwencji gatunku i był bardzo zabawny. Druga strona medalu, czyli reakcja środowiska aktorskiego, była dużo gorsza. Podobno przy kolejnych produkcjach reżyserzy w ogóle nie brali mnie pod uwagę. Propozycje filmowe, jakie przez lata otrzymywałem, najczęściej były podobne do roli topornego Arniego.

Reżyserom chyba trudno uwierzyć, że bez służbowego uniformu wciąż może Pan być aktorem?

- Od wielu lat zmagam się z ich skłonnością do ubierania mnie w mundury. Przeważnie jednak właśnie takie propozycje otrzymuję. Kiedy przymierzałem się do aktorstwa, stawiałem na wszechstronność, jednak sukces "13 posterunku" skutecznie umieścił mnie w przedziale postaci, którymi dziś czuję się znudzony.

Mimo to w serialu "Prawo miasta" ponownie założył Pan mundur.

- Zgadza się, ale do zagrania postaci Janka Buncola przystąpiłem z dużym entuzjazmem. Byłem zadowolony, że spotkam się z Krzysztofem Langiem, reżyserem którego bardzo cenię. Sama rola wydała mi się także atrakcyjna, bo choć Buncol nosi mundur, nie jest postacią schematyczną. Jego relacje z otoczeniem, z bliskimi osobami, bywają zaskakujące. Wierzę, że jego zachowanie wywołane jest troską o atmosferę miejsca pracy, z którym czuje się naprawdę mocno związany.

Niestety, mimo pozytywnych opinii o serialu, są też negatywne głosy. Uważa Pan, że uzasadnione?

- Rozumiem, że widzom trudno jest przyjąć serial "Prawo miasta" z otwartymi rękami, i to nie tylko dlatego, że w telewizji pokazują go późnym wieczorem. Ten serial zrealizowany jest w nieco innej konwencji i zwolennicy gwałtownych zwrotów akcji, strzelaniny czy brutalnych scen mogą poczuć się zawiedzeni. Tutaj, podobnie jak w powieściach Agaty Christie czy w "Kobrze", mamy do czynienia z zagadką. Przyznam, że "Prawo miasta" bardzo mi się podoba i chciałbym, żeby widzowie je docenili.

Czy po piętnastu latach pracy, nie znudziło się Panu jeszcze aktorstwo?

- Wręcz przeciwnie! Cały czas jestem niepoprawnym entuzjastą swego zawodu i uprawiam go z pasją. Kiedy mam bardzo dużo pracy i jestem przytłoczony obowiązkami, a terminy mnie gonią, jestem szczęśliwy. Wtedy rosną mi skrzydła! Po piętnastu latach nadal optymistycznie patrzę w przyszłość! Mam nadzieję, że jakiś odważny reżyser obsadzi mnie w roli wbrew moim naturalnym warunkom psychofizycznym. Wierzę, że grając "wbrew sobie" można uzyskać dobre efekty.

Reżyserzy jednak niechętnie eksperymentują?

- Cenią sobie poczucie bezpieczeństwa. Sądzę, że nie wierzą, że umieliby poprowadzić aktora w roli, która nie przypominałaby jego wcześniejszych dokonań.

Stąd pomysł bycia wykładowcą?

- W szkole aktorskiej Macieja Siesickiego i Bogusława Lindy uczę trzeci rok. Zdążyłem już pożegnać pierwszych absolwentów, a teraz staram się życzliwie kibicować ich dalszym poczynaniom. Zauważyłem, że ucząc, coraz więcej dowiaduję się o aktorstwie. Sądzę, że chyba zupełnie nieźle sprawdzam się w roli nauczyciela aktorstwa. Poza tym, daje mi to ogromną satysfakcję.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji