Artykuły

Festiwal Szekspirowski. Dzień trzeci

"Romeo i Julia" zawodowego Teatru Aquila z Nowego Jorku na tle surowej, ale bardzo szczerej gry studentów z londyńskiego Metropolitan University wygląda na uczniowską wprawkę. Po trzecim dniu Festiwalu Szekspirowskiego pisze Łukasz Rudziński z Nowej Siły Krytycznej.

Po polskiej "Komedii omyłek" i rosyjskim "Królu Learze" przyszła kolej na przedstawienia anglojęzyczne. Najpierw zaprezentowali się studenci z London Metropolitan University z bardzo żywiołową realizacją "Snu nocy letniej", która zrywa ze sztampą typowej recepcji sztuki. Po nich Amerykanie z The Aquila Theatre Company pokazali spektakl "Romeo i Julia" zbudowany na... bardzo podobnym jak u studentów z Anglii pomyśle.

A pomysł ten polega na żonglerce postaciami. Anglicy wykorzystują do tego dosyć zaskakujące elementy garderoby - czerwona czapeczka symbolizuje Helenę, biały szal - Lyzandra, wielobarwny szal do sukienki jest atrybutem Hermii, a złotawy krawat - Demetriusza. Te ozdobniki odzieżowe rodem z ciucholandu wędrują z rąk do rąk, a aktorzy wypowiadają po kilka kwestii każdej z postaci, w zależności od tego, jaką częścią garderoby w danej chwili dysponują. I przyznać trzeba, że jest śmiesznie, bo młodzi wykonawcy panują nad akcją dramatu i podejmują kolejne role niczym na egzaminie wstępnym do szkoły aktorskiej, ale bez egzaminacyjnego stresu. Zamiast szekspirowskich rzemieślników, prezentują siebie - młodych ludzi podczas przygotowań do przedstawienia - wychodzą z roli, by zaraz ponownie do niej wrócić, odgrywając historię czwórki zakochanych lub tragedię Priama i Tyzbe. Główny nacisk położony jest na perypetie miłosne Hermii, Demetriusza, Heleny i Lyzandra - to zdecydowanie najlepsze momenty przedstawienia, bo widać, że samym aktorom wtedy właśnie gra sprawia największą frajdę - są spontaniczni, żywiołowi i pełni energii. Ich wesołość udziela się widowni, która bardzo życzliwie odbiera wariacje na temat dramatu Szekspira. Prawdziwych improwizacji jest może trochę za mało, a tych "ustawionych" zbyt wiele - gdy studenci próbują naśladować samych siebie, gubią naturalność i żywiołowość, które nadają ich przedstawieniu świeżość i polot.

"Sen nocy letniej" London Metropolitan University przenosi widza w klimat bliższy akademikowi po imprezie lub jakiemuś studenckiemu biwakowi niż legendarnej krainie elfów. W kącie leży gitara elektryczna, wszędzie bez ładu i składu porozrzucane są gadżety, z których część znajdzie zastosowanie (np. lalka Barbie jako sztylet), część jak leżała (czy wisiała na sznurze do bielizny) tak leży do końca przedstawienia. Cały czas migocą światełka choinkowe. Rozstawiony namiot to schronienie Hermii podczas nieszczęsnego snu, gdy jej ukochany Lyzander, wyrzucony z namiotu (aby nie wodzić się na pokuszenie), ulegnie "czarowi" Puka, upijając się wręczoną przez niego butelką wina, i pokocha Helenę. Tekst sztuki trochę ciąży wykonawcom, ale jest tylko pretekstem, by w karykaturze pokazać życie dzisiejszej młodzieży i miłostki szkolno-uczelniane. Pojawia się wiele różnych przerywników - m.in. prezentacje różnych metod teatralnych, w tym Kantora, czy Stanisławskiego. Wszystko razem wzięte w duży nawias i potraktowane z przymrużeniem oka. A skoro zamiast bajki jest wakacyjna laba, to Oberon i Tytania wydają się zbędni. Z całego świata elfów ostał się jeno Puk, a właściwie PCUK, nawiązując do znanej marki odzieżowej FCUK. I to Puk staje się mistrzem gry, dokonującym niespodziewanych zmian w świecie Heleny i spółki. Jego odmienność podkreśla taniec (kompilacja różnych technik tańca dyskotekowego), w rytm którego się porusza. Miła oku współczesna krotochwila z Szekspira trafiła do publiczności.

Dużo sprawniejsi warsztatowo okazali się profesjonaliści z Teatru Aquila. Też bawili się postaciami, choć trochę inaczej. Każdy z szóstki aktorów zna wszystkie kwestie na pamięć, a publiczność decyduje o "przydziale" ról na każde przedstawienie. Tych wypada średnio po trzy na każdego aktora - tylko odtwórca roli Romea ma komfort jednej kreacji. I zabawa nabiera rumieńców, gdy Julia okazuje się potężnym, ponad stukilowym mężczyzną - Anthonym Cochrane. Aktorzy wykazują się dużą sprawnością w "przebieraniu się" z jednej postaci w drugą, przez co spektakl ogląda się z przyjemnością... przez pierwsze pół godziny. Bo dobry, oryginalny pomysł, to niezły kapitał na starcie, ale szybko się wyczerpuje.

Niestety, poza mocnym wejściem, reżysersko ten "Romeo i Julia" jest produktem wybrakowanym. Realizacja Petera Meinecka sprawia wrażenie niedokończonego szkicu, szkieletu scenariusza, gdzie wszystkie puste miejsca mają wypełnić aktorzy. Ale nawet świetna kreacja Julii oraz ciekawie odegrana rola piastunki Julii, Marty (Lindsay Rae Taylor), przy solidnym rzemiośle pozostałych wykonawców, to za mało. Oszczędność strojów i asceza scenografii idą w parze z brakiem pomysłu na jakąkolwiek odmianę, przez co szybko robi się bardzo jednostajnie. Zachwiane są przy tym granice między komedią a tragedią, brakuje momentu przejścia - do antraktu sztuka utrzymana jest w tonacji buffo, po antrakcie z pełną mocą wybrzmiewa szekspirowska tragedia. I choć całość broni dobre aktorstwo, odgrywające w tej konwencji kluczową rolę, to losy Montecchich i Capulettich zaczynają nużyć. A "Romeo i Julia" zawodowego Teatru Aquila z Nowego Jorku na tle surowej, ale bardzo szczerej gry studentów z londyńskiego Metropolitan University wygląda na uczniowską wprawkę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji