Artykuły

W nowym sezonie pora się otrząsnąć!

Z czym wchodzimy w nowy sezon teatralny? Podstawy do wyobrażeń o przyszłości dają wydarzenia poprzedniego sezonu, który na łódzkich scenach nie zaznaczył się w sposób spektakularny ani dobrze, ani źle. I choć nie brakowało momentów zadowolenia i satysfakcji, to jednak dominującym nastrojem było przygnębienie - pisze Michał Lenarciński w Dzienniku Łódzkim.

U progu nowego sezonu artystycznego zawsze pojawiają się nadzieje, że teraz będzie lepiej, nowocześniej, bardziej wyrafinowanie, oryginalnie, że dyrektorzy będą mieli więcej pieniędzy i cierpliwości, reżyserzy będą intensywniej twórczy, a aktorzy jeszcze bardziej utalentowani.

A z czym wchodzimy w nowy sezon teatralny?

Podstawy do wyobrażeń o przyszłości dają wydarzenia poprzedniego sezonu, który na łódzkich scenach nie zaznaczył się w sposób spektakularny ani dobrze, ani źle. I choć nie brakowało momentów zadowolenia i satysfakcji, to jednak dominującym nastrojem było przygnębienie.

Generalizując - bardzo przypadkowy wydaje się dobór realizowanych tytułów; zupełnie jakby teatry układały repertuar, kierując się terminami realizatorów i ich ewentualną ochotą, mniejszą uwagę skupiając na własnym obliczu.

Od Sasa...

Szczególnie widoczne jest to w Teatrze Nowym, gdzie dobiega końca kadencja Jerzego Zelnika na stanowisku dyrektora artystycznego. Propozycje repertuarowe zadziwić mogą każdego: z jednak strony "Kac" Michała Walczaka, z drugiej "Termopile polskie" Micińskiego, z trzeciej "Małe zbrodnie małżeńskie" Erica Emmanuela Schmitta. Groch z kapustą pod każdym względem, również estetycznym.

Największą porażką Zelnika, poza rozchybotanym repertuarem, była decyzja powtórnego wprowadzenie na scenę "Termopil...", które sezon wcześniej Andrzej Maria Marczewski - jak mówi się w teatralnym żargonie - położył. Najwidoczniej wychodząc z założenia, że skoro położył, to może podnieść, Zelnik ponownie dał tytuł w ręce Marczewskiego. Rezultat był tak samo opłakany, jak za pierwszym razem: literackiego trupa ożywić się nie dało, a Andrzej Maria Marczewski nie przeżył cudownego przemienienia, pozostając artystą zagubionym w schematach i natręctwach.

Ciekawą realizacją, dyskusyjną i niejednoznaczną, choć w sumie tradycyjną, było "Wesele" Stanisława Wyspiańskiego, przygotowane przez Ryszarda Peryta. Pozycja obowiązkowa dla szkół i nauczyciele mogą prowadzić młodzież do teatru z czystym sumieniem. Na specjalną uwagę zasługuje tu rola Pawła Audykowskiego (Pan Młody), który po kilku latach stagnacji i manieryzmu w Teatrze Powszechnym wykorzystał znakomicie szansę, jaką dał mu Peryt, dając poznać się jako aktor inteligentny i twórczy.

Szansę wykorzystali również najmłodsi aktorzy, działający w ramach wymyślonego dwa lata temu przez Jerzego Zelnika projektu: Sceny Młodych. W minionym sezonie nie było im dane stworzyć wiele. Warto jednak zwrócić uwagę, że najlepsze przedstawienie (choć przecież niewolne od usterek), powstało właśnie dla nich i z ich udziałem. Bo "Kaca" Michał Walczak napisał (i później wyreżyserował) specjalnie dla tego zespołu. Interesujący tekst wszyscy wykorzystali, jak najlepiej potrafili. Mnie szczególnie w życzliwej pamięci pozostali: Katarzyna Cynke, Ksawery Szlenkier, Mariusz Ostrowski i Bartosz Turzyński (bardzo dobry Jasiek w "Weselu"). Z Turzyńskiego zresztą teatr będzie miał pociechę: młody aktor dał się poznać nie tylko jako obiecujący laureat Grand Prix Festiwalu Szkół Teatralnych sprzed dwóch lat, ale aktor poszukujący. Mówiąc półżartem, poszukujący (i znajdujący) również w Kaliszu, gdzie z wielkim powodzeniem zagrał w "Mewie" wyreżyserowanej przez Grzegorza Wiśniewskiego.

...do Lasa

W klinczu intelektualnej inwencji utknął Teatr Powszechny, czym rymuje się z "Nowym" (nawiasem mówiąc "Nowy" jest nowy wciąż tylko z nazwy). Oba teatry silnie zakorzenione są w tradycji mieszczańskiej, a jakby tego było mało - proponują estetykę dawno przebrzmiałą, usiłując jednocześnie wmówić widzom, że są modern.

Takimi "nowoczesnymi" wypowiedziami artystycznymi, jakimi usiłował zainteresować "Powszechny", były "Imieniny" Marka Modzelewskiego oraz "Napis" Geralda Silbegrosa. O ile "Napis" wyczerpuje definicję utworu literackiego (zatem ma sens, znaczenie, metaforę, kulminację), to "Imieniny" są tego wszystkiego pozbawione. Bo "Imieniny" zawierają wyłącznie litery alfabetu, ułożone w nic nie znaczące zlepy słów. Nie wiem, w jakim Ewa Pilawska, dyrektor teatru, była uniesieniu, że podjęła decyzję o wprowadzeniu tak złego tekstu do repertuaru teatru.

Z oferty "Powszechnego" warto przypomnieć farsę "Jeszcze jeden do puli" Raya Cooneya i Tomyego Hiltona w reżyserii Tomasza Dutkiewicza, ale tylko ze względu na Jacka Łuczaka. To znakomity komik, który w komedii potrafi chyba wszystko, nic więc dziwnego, że Ewa Pilawska stara się o niego dbać, by z zespołu nie uciekł. Gdyby jeszcze wyszukać dla Łuczaka godny jego umiejętnościom tekst...

I z powrotem

Teatr Nowy i Teatr Powszechny starają się ratować tym, czym wszystkie słabe, często prowincjonalne teatry: organizowaniem festiwali. O ile "Nowy" wciąż wypracowuje formułę "Spotkań teatrów miast partnerskich", to "Powszechny", wcale nie tkwiąc w koleinie, z powodzeniem realizuje sprawdzony schemat Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych. Tegoroczny przegląd spektakli według gustu i smaku Ewy Pilawskiej dawał jak najlepsze świadectwo co do gustu i smaku pani dyrektor. Tym trudniej mi zrozumieć jej wybory, dotyczące repertuaru prowadzonej przez siebie sceny. A ponieważ "Powszechny" nadal nie ma dyrektora artystycznego, to, nie ma co ukrywać, cała odpowiedzialność spada na Ewę Pilawską.

W Teatrze im. Jaracza odpowiedzialnością dzieli się tandem Wojciech Nowicki (dyrektor naczelny) i Waldemar Zawodziński (artystyczny), działający nieprzerwanie od lat piętnastu. Staż, trzeba przyznać, imponujący, w minionym sezonie nie znalazł jednak odzwierciedlenia w repertuarze. Tak ze względu na ilość, jak i jakość.

Pięć premier w sezonie na trzech scenach to stanowczo za mało. Rozumiałbym pięć premier na każdej scenie. W nowym sezonie wypadałoby zatem zadbać o środki na większą liczbę realizacji i o wenę w kwestii repertuaru. Bo sezon 2006/2007 teatromanów nie rozpieścił.

Zaczęło się od odwołania premiery "Szwaczek" - i dobrze. Później odwołano wspólną produkcję (z warszawskim Teatrem Powszechnym) "Grubej świni" Neila Labute'a. Pierwszą premierę sezonu - "Osaczeni" Władymira Zujewa w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej - od ostatniej dzieliło dziewięć miesięcy...

"Osaczonych"[na zdjęciu] teatr wstydzić się nie musi, podobnie "Habitatu" w reżyserii Mariusza Grzegorzka, nieustająco zafascynowanego pisarstwem Judith Thompson, zupełnie nie wiedzieć czemu. Te dwa spektakle nie odstają od standardów, do jakich "Jaracz" przez lata przyzwyczaił, choć do znakomitości im daleko. Wstyd, że w światłach rampy pojawił się "Edmond" Davida Mameta w nieudanej reżyserii Zbigniewa Brzozy, słabiutko wypadło też "Poskromienie złośnicy", które reżyserowała Katarzyna Deszcz, ale pracy nie ukończyła.

Honoru domu bronił "Ślub" Witolda Gombrowicza w reżyserii (i scenografii) Waldemara Zawodzińskiego - przedstawienie ważne i poważne, imponujące konsekwencją interpretacyjną, w wymowie swojej szalenie przygnębiające, w formie wpisujące się w nurt nowoczesnej myśli inscenizacyjnej. I tu koniecznie trzeba wymienić aktorów, którzy stworzyli znakomite kreacje: Marka Kałużyńskiego (Henryk), Matyldę Paszczenko (Mańka) oraz Ewę i Andrzeja Wichrowskich (Rodzice).

"Habitat" zaś sukces zawdzięcza dwóm wybitnym aktorkom, nagrodzonym przez recenzentów Złotymi Maskami za najlepsze kreacje aktorskie: Barbarze Marszałek i Małgorzacie Buczkowskiej.

Czołowa łódzka scena i jedna z najlepszych w Polsce, chcę wierzyć, w minionym sezonie odpoczywała, oszczędzając siły na erupcję inwencji w nadchodzącym sezonie. Obiecująco zapowiada się "Brzydal" Mariusa Mayenburga, którego reżyseruje Grzegorz Wiśniewski. Premiera w ramach Festiwalu Dialogu Czterech Kultur 8 września.

Z zakłopotaniem i szacunkiem

Kondycja teatrów dramatycznych, określając delikatnie, niezbyt imponująca, wprawia w zakłopotanie. Wyraz konsternacji dali recenzenci, przyznając swoje nagrody, czyli Złote Maski. O żniwach może mówić Teatr Wielki.

To tutaj trafiła nagroda za najlepszą inscenizację (,Kopciuszek" zrealizowany przez włoskiego reżysera i choreografa Giorgia Madię) i za najlepszy spektakl sezonu (znów "Kopciuszek", którego nagrodzono również za najlepsze kostiumy). Za scenografię nagrodę odbierał Milan David, który na tej scenie zrealizował "Carmen" i "Cyganerię".

Taki werdykt, ze wszech miar zasłużony, powinien jednak szefów scen dramatycznych skłonić do refleksji. Podobnie jak uhonorowanie Złotą Maską za najlepszą rolę męską Łukasza Chrzuszcza (w pełni zasłużone), studenta IV roku Wydziału Aktorskiego łódzkiej szkoły filmowej (Poeta w "Boboku" wg Dostojewskiego).

Ale i w "Wielkim"' nie obyło się bez "wypadku przy pracy": do teatru wpuszczono Zofię Rudnicką, która bez opamiętania i hamulców wykorzystała dyrekcję teatru i zespół, wystawiając scenicznego potwora pt. "Valentino" (Czarne Maski dla Rudnickiej i scenografa Jerzego Rudzkiego). Naturalnie znane są i nawet częste przypadki, że publiczności szmira się podoba, ale nie wypada, by teatr podzielał takie gusty i schlebiał im.

Zresztą w Teatrze Wielkim jest chyba najbardziej eklektycznie: tak pod względem repertuarowym, jak i estetycznym. Tradycja i historyzm (,Krakowiacy i górale", "Halka" w reżyserii dyrektora artystycznego Kazimierza Kowalskiego) sąsiadują tu z hipernowoczesną, co - niestety - nie znaczy dobrą, inscenizacją "Cyrulika sewilskiego" w interpretacji Henryka Baranowskiego. Obok siermiężnego "Wesela Figara" (nieudany debiut reżyserski Wojciecha Walasika), mamy przemyślane, konsekwentne i nowoczesne interpretacje Laco Adamika (,Cyganeria" i "Carmen"). Naturalnie nie doskonałe, nie takie, o których można mówić, że przejdą do historii opery światowej. Jednak na tle innych teatrów operowych w Polsce, scena kierowana artystycznie przez Kowalskiego jawi się jako najlepsza w kraju, najpoważniej traktująca sztukę i widzów.

Wypada jeszcze odnotować dwa sukcesy, jakie "Wielki" w minionym sezonie zapisał na swoje konto: Złota Maska dla Agnieszki Makówki za najlepszą kreację wokalną-aktorską (Cherubin w "Weselu Figara") oraz Joanny Moskowicz za najlepszy debiut (Rozyna w "Cyruliku sewilskim"). Okazuje się zatem, że dwa nieciekawe przedstawienia miały jednak w sobie pewne wartości. W przypadku "Cyrulika..." wartością samą w sobie była jeszcze muzyczna koncepcja dzieła, zaproponowana przez najlepszą polską batutę - Tadeusza Kozłowskiego.

Czekając na renesans

Z ogromnym smutkiem wypada stwierdzić, że nic nie zmienia się w Teatrze Muzycznym: jedna premiera w sezonie - "Kraina uśmiechu", wyreżyserowana przez dyrektora artystycznego sceny Zbigniewa Maciasa, podobnie jak jedna jaskółka - wiosny nie uczyniła. Teatr pogrążony w biedzie nareszcie rozpoczął remont, co daje nadzieję, że po jego zakończeniu przeżywać będzie renesans dawnej świetności.

Renesans przydałby się zresztą wszystkim scenom dramatycznym, które niebezpiecznie utknęły w koleinie mieszczańskiego ducha i formy. Języka, jakim porozumiewają się dziś z widzami kreatorzy tworzący w Europie, w Łodzi się nie uświadczy. Jest to zresztą cechą większości polskich scen, które jakby zasklepiły się w tradycji realizmu, czasem wstydliwie sięgając po postmodernizm (bo wyśmiewany), fałszywą kokieterią emablując odbiorców produktów telewizyjnych.

Nikną gdzieś metafora, niepokój, tajemnica, zaufanie w inteligencję widzów, ich wyobraźnię i wrażliwość. Zamiast dynamicznego rozwoju, obserwujemy zadowolenie z miejsca "u pana Boga za piecem". Takie "ciepełko" jest niebezpieczne dla myśli, kondycji intelektualnej, ostrości widzenia. Pora się otrząsnąć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji