Artykuły

Niezłe kino

"Habitat" w reż. Mariusza Grzegorzka w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Pisze Łukasz Orłowski w Teatrze.

Dwa lata temu Mariusz Grzegorzek wyreżyserował w łódzkim Teatrze im. Stefana Jaracza "Blask życia" na podstawie tekstu Rebeki Gilman i był to dla niego z kilku powodów moment przełomowy. Po pierwsze, reżyser zwrócił uwagę na zjawisko współczesnej dramaturgii amerykańskiej. Po drugie, Grzegorzek zorientował się, że czuje te teksty nadspodziewanie dobrze, a ich odkrywanie i oswajanie na nowym terenie może być inspirujące.

Jednym z nich był "Lew na ulicy" Judith Thompson - z wykształcenia aktorki, z zawodu autorki dramatów (cenionych w Kanadzie, u nas nieznanych). Spektakl został dobrze przyjęty przez publiczność i krytykę. Od łódzkich recenzentów dostał pięć "Złotych Masek" za sezon 2005/2006. Laurów dla Grzegorzka - dosłownie iwprzenośni - było zresztą więcej, bo na dziewiątym Festiwalu Sztuki Reżyserskiej "Interpretacje" za "Blask życia" otrzymał główną nagrodę. I niemal dokładnie po roku od prapremiery "Lwa na ulicy" pokazał łódzkiej publiczności nowy spektakl oparty na tekście Thompson - "Habitat". I znów...było jak w filmie.

Bo "Habitat" to opowieść iście hollywoodzka. To spojrzenie na Amerykę, ale i coś jeszcze. To obraz ludzi-sierot, którzy w werystycznym gorsecie puchną od bólu, żalu, zawiści i poczucia winy. Tylko jak o tym gorsecie opowiadać ze sceny, żeby nie zaczął uwierać za mocno widza? Żeby spektakl nie buchał patosem i nie zamienił się w przypowieść z morałem? Grzegorzek, nie wiem, czy do końca rozważnie, nie zaciera śladów sentymentalizmu, które zmieniają spektakl w mozaikę utkaną z kawałków najróżniejszych symboli i alegorii. Nic nie jest znakiem samym w sobie, ale znakiem, poprzez który wchodzimy na "drugie piętro" sensów. Spektakl nie składa się z poszczególnych scen, ale z wirujących obrazów-pojęć: matka, dom, rodzina, miłość... Reżyser nie opowiada o tym powściągliwie, ale z patosem. I to patos właśnie gubi momentami spektakl, gdyż staje w sprzeczności z jego realistyczną do bólu treścią. "Habitat", czyli "optymalne środowisko życia" tworzy prosta fabuła, w którą wplątane są "momenty przejmujące". Szesnastoletnia Raine (Marieta Żukowska) traci matkę (Agnieszka Kowalska) i, pokłócona z ojcem, szuka dla siebie miejsca, którego nie bałaby się nazwać domem. Jej szansą jest Chance... Lewis Chance (Bronisław Wrocławski), pedagog-idealista, nieudany szaman, a może po prostu słaby człowiek, który szuka sposobu, by odkupić winy. Na eleganckim osiedlu zakłada rodzinny dom dziecka, a właściwie "rodzinny dom dla trudnej młodzieży". Raine z deszczu trafia pod rynnę, bo - co zrozumiale w takim miejscu - pozostali mieszkańcy sielskiej okolicy nie chcą mieć za sąsiadów szemranych gówniarzy. Zmniejszają oni poczucie bezpieczeństwa, ale przede wszystkim obniżają wartość pozostałych domów i działek. Z impetem rusza obywatelska inicjatywa, która zakłada, że w niedalekiej przyszłości, korzystając z kruczków prawnych, z klasą godną statusu społecznego lokatorów, uda się wykopać dzieciarnię za mury strzeżonego osiedla. Od początku wiadomo, jak skończy się ta batalia o trawniki. A jednak, poza warstwą obyczajową, w historii prawa do własności i bezprawia aż iskrzy się od psychologii. Okazuje się, że domy "szacownych" mieszkańców szczęśliwego osiedla są podejrzane w takim samym stopniu jak przyszłość domu Lewisa Chance'a. Ci ludzie, na swój sposób także bezdomni, gonią za tym samym, co Lewis i jego dzieci.

Korzystają jednak z innych narzędzi. Wszyscy są w jakimś tajemniczym biegu. Biegu nie tyle za pieniądzem i sukcesem, bo to już przecież mają, ile za tym, co tak banalne i pretensjonalne: miłością i bliskością.

W "Habitacie" nie ma siłaczy. Rodzinny dom dziecka okazuje się niezłym źródłem dochodów, bo w utrzymanie każdego dzieciaka rząd pompuje zielone banknoty. Chance pożycza z "nadwyżek" i pieniądze przelewa na konto matki. "Nie oszukujmy się - nie mam nieskazitelnej przeszłości. Dobra. Nie mam nieskazitelnej teraźniejszości" - mówi rozemocjonowany, przegrywając walkę z sądem, który zdecyduje o przyszłości prowadzonej przez niego placówki. Raine i "Iskra" (Mariusz Ostrowski), wychowankowie Chance'a, podpalają dom przy Klonowych Alejach 237. Gdy dym opadnie, wszyscy mieszkańcy znów odetchną świeżym powietrzem.

Mariusz Grzegórzek jest przede wszystkim reżyserem filmowym, który - jak sam mówi - lepiej i bezpieczniej czuje się w teatrze. Jako wykładowca łódzkiej "filmówki" częściej ma jednak do czynienia z dyskursem filmowym, a nie teatralnym - i to widać w jego spektaklach. O ile "Blaskowi życia" kolaż form wychodził na zdrowie, o tyle w "hollywoodzkim" tekście Thompson taki sposób narracji jest zbyt satysfakcjonujący. Grzegorzek podbija piłeczkę realistycznie opowiadanego "Habitatu", stosując filmowe triki. Bawi się perspektywą, przez co widz ma momentami wrażenie, że jego oczy to kamera, która decyduje o tym, jak wygląda plan. Najazd-odjazd, cięcie, wyciemnienie. Wszystkie te zabiegi sprawiają, że "Habitat" rzeczywiście zamienia się w "prawdziwa historię", tyle że z cyklu telewizyjnych opowieści "na faktach, mniej lub bardziej, autentycznych". To razi, bo momentami mamy wrażenie, że z przerysowanej, filmowej opowieści Thompson Grzegórzek chce zrobić teatr typu "doc".

Historia Lewisa Chance'a, jego wychowanków i mieszkańców Klonowych Alei dotyczy trudnych relacji rodzinnych, braku bliskości. W "Habitacie" opowiada się też o wyzwoleniu z bolesnych uczuć i drodze, która przynosi oczyszczenie.

Dramat Judith Thompson można interpretować jako pastisz na american dreatn i próbę oswojenia canadian dream.

To wskazanie zagrożeń, ale i obawa przed nieuchronnością amerykańskiej powierzchowności. Kanadyjczycy coraz bardziej stają się podobni do Amerykanów i to upodobnienie ma swoją cenę. Samotność, strach przed bliskością, potrzeba azylu - wszystko, o czym autorka pisze w "Habitacie".

Grzegórzek przekonuje, że są to również nasze lęki. Scena to kwadratowy pokój ogołocony z mebli. Czasem pojawia się w nim kanapa, a czasem dwa krzesła. Podłoga została podzielona na szesnaście ponumerowanych mniejszych kwadratów. Symetria i porządek rządzą w tej dzielnicy. Tak wyglądają domy Lewisa Chance'a i jego sąsiadów.

Dom symbolizuje bezpieczeństwo, ale i ludzkie ciało. Kwadrat to w wielu tradycjach element żeński. Opisany przy pomocy cyfr, liczb lub liter stanowi "figurę magiczną", symbol pełni i harmonii. Do harmonii tęsknią bohaterowie "Habitatu". Szukają miejsca idealnego. Wychowankowie domu Chance'a mają swoje ulubione kwadraty. Na nich śpią, bawią się. Cyfry to jeden i sześć. Są ambiwalentne. Pierwsza, uważana za matkę wszystkich cyfr, symbolizuje człowieka jako stworzenie doskonałe, a także samotność. Szóstka to spokój, symetria, ale też źródło pokusy, grzechu.

O ile w warstwie inscenizacyjno plastycznej spektakl Grzegorzka jest często zbyt dosłowny, o tyle aktorzy z "chwytającymi za gardło" kwestiami radzą sobie bardzo dobrze. Wrocławski w stylu konferansjera, jakim bawił publiczność w "Seksie, prochach i rock and rollu", tłumaczy, że "każde bite i gwałcone dziecko zasługuje na odrobinę uczucia". Aktor pyta widzów, którzy na moment stali się złymi sąsiadami, czy mu pomogą. Z kuglarskim uśmiechem znosi ciszę. Unika deklaratywności i prawd "z kapelusza". Niezauważana przez matkę córka powtarza teraz jej zachowania. Malując oczy i wcierając puder, pokrzykuje na "niewidzialne" dzieci. Jej Janet, podobnie jak Chance Wrocławskiego, pozbawiona jest ckliwych rysów.

"Habitat" ukazuje galerię wyrazistych postaci, które bronią inscenizatorskich pomyłek.

Margaret, grana przez Barbarę Marszałek, to tak naprawdę dwie postaci. Niekochająca i niekochana matka, która patrzy na swoje dziecko tak, "jakby gapiła się w krzesło" - a zarazem typ dobrej staruszki. Dopiero konfrontacja dwóch światów daje pełny obraz Margaret. Habitat to azyl, dom. To miejsce, które ciężko oswoić. Każdy z bohaterów szuka go na swój sposób. Bezdomność splata świat Janet, Lewisa, Raine, Margaret i "Iskry". Grzegórzek nie zostawił jednak miejsca archetypom. Pośród dosłowności tekstu Thompson pojedyncze poetyckie sceny tracą siłę. Zamieniają kino-teatr w bajkę dla dorosłych. Paradoksalnie, sceny, które miały zapierać dech w piersiach, zabrały spektaklowi powietrze.

***

Łukasz Ostrowski - student Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej Akademii Teatralnej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji