Artykuły

Mury muszą oddychać

Legnica doczekała się Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego. "Miasto" wymyślił i organizuje Jacek Głomb, dyrektor Teatru im. Heleny Modrzejewskiej. - Zawsze pragnąłem teatru, którego sceną jest miasto - mówi Głomb. Uważa, że wystarczy wejść w miejsce zapomniane przez ludzi i naznaczyć je za pomocą muzyki, światła, kostiumu, aby je odzyskać dla mieszkańców Legnicy - przed rozpoczynającym się wkrótce festiwalem o teatrze Jacka Głomba pisze Leszek Pułka w Dzienniku - dodatku Kultura.

Był 1997 rok. Na "Złego" pojechałem sobie na złość. Wrocławskie media nie chciały recenzji z prowincjonalnego teatrzyku. Profesor Janusz Degler wzruszył ramionami, coś rzekł o desperatach. Bo Jacek Głomb od pierwszego sezonu pyskował przeciw władzy i czegoś chciał. Ponury brodacz o uśmiechu dziecka opowiadał o swoim teatrze, odmieniając słowo publiczność przez wszystkie przypadki. Publiczność i miasto. Miasto i ludzie.

Szedłem bite pół godziny z plugawego dworca do fabrycznej hali przy Jagiellońskiej. Tylko beton, kurz, twarde ławki, nagie instalacje. A przecież "Zły" mnie zdumiał. Żywioł inscenizacji. Najpierw publika ulicy przez wytłuczone szyby wgapiona w przedpremierową gorączkę. W trzaskanie drzwiczek aut. Potem spektakl - żywiołowy, witalny: szalejące pościgi dekawek, bandyckie porachunki, podczas których słyszałem chrzest gniecionych kości.

Pierwszy po spektaklu pociąg do Wrocławia odchodził około trzeciej w nocy. Siedziałem na twardej dworcowej ławce. Ludzie senni, zmęczeni odgrywali prywatne historie. Pociągali piwo z butelek. Bluzgali, pluli przed siebie. Pierwsze poczucie symetrii - teatru i życia. Dwa lata później na "Koriolana" czekałem pod dawnymi koszarami - z początku pruskimi, potem przez pół wieku sowieckimi. Muzycy Kormoranów okutani baranicami przygrywali na płaskim dachu wartowni odartej z czerwonych gwiazd. Przed sklepem - naprzeciwko - stali trzej młodzieńcy z butelkami piwa w dłoni. Wsłuchani w rytmiczną, agresywną muzykę Kormoranów, przecierając oczy od kłębów dymu z płonących ognisk, rytmicznie wznosili i opuszczali flaszki. Nasze codzienne święto trąbek - pomyślałem, patrząc na graffiti "Śmierć Marcjuszowi Kajusowi!" nieopodal nieco poszarzałego "Nie kurit!" wysmarowanego cyrylicą. Wśród dymu i płomieni wszedłem razem z bohaterami do wielkiego garażu. Tu lud rzymski podniósł bunt.

"Hamleta" zagrali w zrujnowanej sali teatralnej WDK. "Balladę o Zakaczawiu" w starym kinie Kolejarz. "Szawła" w zdezelowanym magazynie. Wreszcie kultowe "Made in Poland" w opuszczonym pawilonie na Piekarach. - Zawsze pragnąłem teatru, którego sceną jest miasto - mówi Głomb, pomysłodawca Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego. Uważa, że wystarczy wejść w miejsce zapomniane przez ludzi i naznaczyć je za pomocą muzyki, światła, kostiumu, aby je odzyskać dla mieszkańców Legnicy. Jego Legnica jest popękanym światem - bardzo niemieckim, trochę rosyjskim, niekiedy polskim, także żydowskim, ukraińskim i łemkowskim. Głomb spenetrował wiele ruin. Z upadłego miasta wydobywa świat wcześniejszy. - Kiedy wchodzę tam ze swoimi duchami, dzieją się kosmiczne historie, jak w przygotowywanym na festiwal "Łemku". Mury zaczynają oddychać - przekonuje.

Nie robi festiwalu dla krytyków z Warszawy. - Często to, co wyrażane publicznie, bywa iluzją, nieprawdą podkręcaną przez media. Ale przecież każdy interesuje się swoją przeszłością. W jakimś momencie życia staje się egoistą i zadaje bardzo konkretne pytania: kim był mój ojciec, dziad. W festiwal wpisał kontekst społeczny i to jest - jego zdaniem - ważniejsze od efektów artystycznych. - Jeśli uda się jedno, dwa z tych zapoznanych miejsc uratować, to będzie ważne. Sukces w świetle kamer nie może towarzyszyć codziennej nędzy. Festiwalowe spektakle obejrzymy m.in. w hali magazynowej byłej Milany, w bunkrze sowieckim przy Chojnowskiej, w byłym Teatrze Letnim, w ruinach WDK i nieczynnych halach zakładów Hanka Aktorzy czasem wracają na scenę imienia Modrzejewskiej. Po głośnej w połowie lat 90. interpretacji "Armii", potem po "Weselu raz jeszcze" Pruchniewskiego oraz "Troi, mojej miłości" Eurypidesa poprosili Pawła Kamzę o współczesny tekst dramatyczny. Miasto przyszło do teatru. - Jestem zaledwie współautorem - zapewniał po premierze "Szpitalu Polonia". Kamza nie sprzedawał bajki o lekarzu Samarytaninie, śmiejąc się z przywar Polaków, opowiadał bolesne prawdy - podobnie jak przed laty w kinie Bareja ujawnił absurd codzienności. Sala oniemiała. Politycy nie zostali na bankiecie.

Czasem prowadzą publiczność na Piekary. Pomiędzy bezwładnie porozrzucane betonowe pudła bloków i senne parkingi.

W 2005 roku przed premierą "Made in Poland" pytałem o drogę do teatru w pawilonie. W odpowiedzi słyszałem zakłopotane chrząknięcia. Dwa lata później dwóch nastolatków śmiało prowadziło mnie na "Dziady" Raczaka przez betonowy labirynt.

Spektakl Przemysława Wojcieszka zaczynał się na rampie przeładunkowej nieczynnego pawilonu spożywczego. Bohater wyłaniając się z mgły, ryczał ku oknom wieżowca pociętym telewizyjnym błękitem. Chłopak stalową rurą tłukł maski i dachy samochodów. - Ty pojebie - dobiegło z góry. Teatr? Życie? - Nie zamierzam stać się społecznikiem. Jestem pragmatykiem, dlatego robię teatr społeczny - przekonuje Głomb. Z ogniem w oku przypomina jedną z magicznych postaci niezapomnianej "Portowej opowieści". Na cienkiej nici losu zawisa egzystencja każdego miasta - podpowiadał w niej słowami Szekspira. Więc uparcie wspiera los. W życiu i teatrze miłość pozwala przetrwać, bo los płata figle tym, którzy nie kochają: demagogom wołającym o pomstę, światopoglądowym wydrwigroszom. Tylko zakochani zawsze zmartwychwstają.

Kiedy po premierze "Opowieści" wyszedłem na ciemnawą Jagiellońską, za plecami usłyszałem dzwonek roweru tubylca w stanie nieważkości. Do dziś uważam, że to był znak. Po jednej stronie rynku XIX-wieczne kamienice z cukierkowymi fasadami: cegła, gips, stiuki, fryzy. Po drugiej komunistyczne imitacje architektury. W kawiarniach młodzi odgrywają spektakle własnej miłości. Wiatr targa plakaty festiwalu, abym nie zapomniał, że rozmawialiśmy głównie o fikcji. W uszach wciąż słyszę słowa Jacka Głomba: "Mury muszą oddychać".

Zaczną "Łemkiem" 13 września o godz. 19.00 w sali byłego teatru varietes przy ulicy Kartuskiej, na Zakaczawiu. Pierwszy pociąg do Wrocławia odchodzi o czwartej rano.

Na zdjęciu: "Made in Poland" w reż. Przemysława Wojcieszka, Teatr im. Modrzejewskiej, Scena na Piekarach, Legnica.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji