Artykuły

Smutna nieobecność napięcia

Krakowska inscenizacja "Pułapki na myszy" rodziła się w bólach. Choć pierwsze publiczne pokazy spektaklu odbyły się wiosną tego roku, oficjalna premiera miała miejsce dopiero w połowie września. Tak nietypowy przebieg pracy nad przedstawieniem nie przyniósł mu jednak korzyści - o "Pułapce na myszy" w reż. Olgi Lipińskiej w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.

Fabuła widowiska odzwierciedla treść książki Agaty Christie pod tym samym tytułem. W niewielkim pensjonacie krzyżują się drogi kilku osób. Prędko okazuje się, że wszyscy przez najbliższy czas są na siebie skazani, bowiem śnieg odcina budynek od reszty świata. Nim zerwie się łączność telefoniczna, właścicielka pensjonatu zdąży dowiedzieć się jeszcze, że wśród jej gości znajduje się morderca, który dzień wcześniej zabił mieszkankę Londynu - teraz zaś najprawdopodobniej planuje zamordować kolejne dwie osoby. Choć w pensjonacie zjawia się przedstawiciel policji, atmosfera gęstnieje, wszystkim udziela się napięcie i nastrój podejrzliwości. Niepokój dramatycznie wzrasta, gdy ginie jeden z gości

Zdradzanie szczegółów treści kryminału w okrutny sposób pozbawia widza przyjemności płynącej z samodzielnej dedukcji, o fabule zatem nie napiszę nic więcej. Ale właściwie nie powinienem mieć skrupułów, bowiem Teatr im. Słowackiego nie pokazał widzom spektaklu mieszczącego się w konwencji kryminału. W przedstawieniu niemal w ogóle nie ma napięcia, brakuje tego szczególnego natężenia, które mogłoby udzielić się widzowi. Wypływać ono powinno z przebiegu fabuły, która ma wciągnąć widza i przykuwać jego uwagę. Jednak aktorzy, umieszczeni przez reżyserkę, Olgę Lipińską, między kominkiem ze sztucznym ogniem a oknem ze sztucznym śniegiem, nie radzą sobie z ożywieniem martwej struktury spektaklu. Kilka gagów, rozpaczliwie przez nich wygrywanych, podkreśla tylko nieudolność reżyserki, która przegrała z materią dramatyczną. Postaci, naszkicowane zaledwie, przypominające bardziej figury z nieciekawego kabaretu, niż bohaterów komedii kryminalnej, szamocą się po scenie, wypełniając powierzone sobie zadania. Jednak ich działania są tylko wypełnianiem struktury, nie tworzą żywego dzieła sztuki teatru. Postaci nie rozmawiają ze sobą, reżyserka nie wykorzystuje umiejętności aktorów, pozostawia ich w pustce. Nie dziwi więc, że najlepiej udają się nieliczne sceny indywidualne.

Na szczególne uznanie zasługuje postać samej Agathy Christie w wykonaniu Marcina Kuźmińskiego. To najbardziej osobna w spektaklu - i zdecydowanie najlepsza rola. Warta zauważenia jest też praca Kuźmińskiego w roli cwaniaka Paraviciniego - zabawna nieporadność językowa nadaje tej postaci ciepły, komiczny ton.

Pozostali aktorzy radzą sobie jak mogą, brnąc nieco na oślep w materii spektaklu. Widzimy na scenie konwencjonalną sztampę (Pani Boyle Anny Sokołowskiej i Major Metcalf Feliksa Szajnerta), opatrzony banał (Molly Ralston Barbary Kurzaj i Giles Ralston Grzegorza Łukawskiego) i poprawnie odrobioną lekcję (sierżant Trotter w wykonaniu Błażeja Wójcika). Ta ostatnia postać jest ciekawym przykładem myślenia reżyserki o spodziewanym widzu. Gdy Trotter nakręca włosy na palec, odbieramy to jako szczególnie mocny zgrzyt. Sierżant, prezentujący się dotychczas dość hieratycznie, nagle wykonuje prosty, drobny gest, który - z racji swej odstawalności od całego wizerunku - natychmiast nabiera ciężaru, znaczy. Tak łopatologiczne podkreślanie elementów istotnych w spektaklu sugeruje, że reżyserka spodziewa się na przedstawieniu jedynie mało spostrzegawczych, ociężałych intelektualnie widzów, potrzebujących sugestywnego wzmocnienia każdego znaczącego detalu.

Szczególnie trudno ogląda się Christophera Wrena w interpretacji Grzegorza Mielczarka i występującą gościnnie Martę Chodorowską w roli Panny Casewell. Mielczarek prezentuje szablonowy wizerunek przegiętego homoseksualisty - i gdyby nie osobisty wdzięk aktora, postać byłaby żenująco kiepska. Kierunek interpretacyjny roli jest ciekawy, jednak środki wyrazu zdecydowanie za mocne. Chodorowska z kolei sprawia wrażenie doklejonej do całego spektaklu. Jej postać jest przewidywalna, bo od początku naznaczona piętnem ciężkiego brzemienia - odpala jednego papierosa od drugiego, porusza się w nerwowy sposób, każde jej słowo obciążone jest patosem. Nie ma w niej tajemnicy, przez co finałowy gest w jej wykonaniu mniej zaskakuje.

Maleńka przestrzeń sceny została skrzętnie zagospodarowana. Dekoracje budują iluzję wielu niewidocznych, ale istniejących w świecie przedstawionym przestrzeni, jak szereg pomieszczeń po lewej i prawej stronie sceny, wyjście na korytarz, pole rozpościerające się za oknem, wejście do pensjonatu. Ich ustawienie jest jednak nie do końca udane, bowiem pozwala dostrzec cienie aktorów czekających na swoje wejścia za kulisami, co rozprasza, bo wydaje się być znaczące, a jest błędem technicznym.

Krakowski spektakl zatrzymał się w pół drogi - równie daleko mu do inscenizacji kryminału, jak do pokazu kabaretowego. I ani w jedną, ani w drugą stronę nie zamierza drgnąć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji