Artykuły

Acedia w blasku świec

Krzysztof Jasiński nie zdecydował się na użycie do swej realizacji "Biesów" popularnego udramatyzowania tej powieści, którego autorem jest Albert Camus. Postanowił przygotować spektakl całkowicie autorski i przenieść na scenę własna adaptację książki Dostojewskiego. Rezultat jest dyskusyjny, ale wart odnotowania - o "Biesach" w reż. Krzysztofa Jasińskiego w Teatrze STU pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.

Trwający ponad cztery godziny spektakl podzielony został na trzy akty. Każdy z nich ma niepowtarzalną strukturę i oparty jest na innym pomyśle. Materia pierwszego to warstwa obyczajowa. Poznajemy postaci pijące kawę, witające się ze sobą, wymieniające grzeczności i złośliwości, prowadzące dialogi. Prym wśród zgromadzonych wiedzie Barbara Pietrowna Stawrogin (znakomita, żywiołowa i precyzyjna pod każdym względem Anna Tomaszewska - to najlepsza rola w spektaklu), w której salonie zebrali się wszyscy. Wkrótce do zgromadzonych dołączają Mikołaj Wsiewołodowicz Stawrogin (lepszy, niż zwykle, bo używający delikatniejszych środków wyrazu Radosław Krzyżowski) i Piotr Stiepanowicz Wierchowieński (pięknie ewoluująca postać stworzona przez Grzegorza Mielczarka). Pojawiają się sceny wizyjne, zawieszone w niejasnej przestrzeni - taka jest np. scena miłosna między Stawroginem a Lizawiettą Nikołajewną Tuszyn (Urszula Grabowska-Ochalik w niezłej formie), której dodatkowym walorem jest miękkie, energetyczne, ale spokojne światło. Rzeczywistość odkształca się, przygotowując widza na wydarzenia aktu drugiego. Ten z kolei wypełniony jest monologami - to w nim pojawia się słynna spowiedź Stawrogina, tu jest też miejsce m. in. na polityczną tyradę Wierchowieńskiego. Przestrzeń i czas przestają mieć znaczenie, intensyfikują się i zakrzywiają. Prawdziwie istotne staje się to, co postaci przekazują w słowach. Specyfika tej części spektaklu sprawia jednak, że jest ona najbardziej męcząca dla widza, przez co odbiór idei wyrażanych przez postaci jest bardzo utrudniony. Nie wybrzmiewa w pełni acedia, choroba obojętności i wypalenia, jaką nosi w sobie Stawrogin.

Trzeci akt ma za zadanie zamknąć rozpoczęte wątki. Niestety, dzieje się to w najgorszy możliwy sposób, czyli poprzez kilka kolejno po sobie następujących zakończeń. Stopniowy spadek napięcia nie służy dramaturgii przedstawienia, wręcz przeciwnie - wycieka z niego energia, zwalnia tempo, wszystko wydaje się być przyduszone i mdłe. Mimo atrakcyjnej dla - nie ukrywajmy - nieco zmęczonego widza dawki melodramatyczności, w ostatnim akcie kuleje tempo, rwie się rytm spektaklu, giną dotychczas wyraziste napięcia. Spektakl kończą ostatecznie słowa Tichona (Andrzej Róg, który w spektaklu z prostoty gry aktorskiej uczynił walor), duchowego przewodnika Stawrogina. Jego postać pojawia się również w dwóch pierwszych aktach, spajając je w całość znaczeniową.

Po raz kolejny okazało się, że niewielka scena Teatru STU jest atutem, nie przeszkodą w pracy nad spektaklem. Pięknie oświetlona przez Grzegorza Marczaka, z wykorzystaniem płomieni świec, scena płynnie przeistacza się z wnętrza świątyni w salon, otwartą przestrzeń, sypialnię, wreszcie przestrzeń wewnętrzną, theatrum mentis.

Nie można nie wspomnieć o muzyce. Tworzy ją na żywo ukraiński chór Woskresinnia prowadzony przez Aleksandra Tarasenko. Śpiewy cerkiewne nadają padającym ze sceny słowom dodatkowy kontekst, konstruują coś w rodzaju świeckiej, profańskiej liturgii, w której centrum stanąć powinien obwołany przez Wierchowieńskiego nowym carem Stawrogin. Piękne, pełne brzmienie ośmioosobowej grupy wokalistów z rzadka wspomagane tylko efektami akustycznymi, buduje niezwykłe tło dźwiękowe spektaklu.

Skoro wspominam o tylu pozytywach, dlaczego osiągnięty rezultat jest dyskusyjny? Spektakl bowiem nie ma w sobie lekkości właściwej wysokiej klasy dziełom sztuki scenicznej. Mimo pracy aktorów i przemyślanej, dość spójnej koncepcji całości, są chwile, w których przedstawienie "siada". Ucieka z niego napięcie, brakuje konfliktu i żywych, namacalnych postaci - pozostaje scenariusz, skrupulatnie wykonywany, ale pozbawiony wigoru. Wina leży też trochę po stronie aktorów, bowiem trudno w spektaklu znaleźć rolę przygotowaną z równą precyzją, co Barbara Pietrowna Tomaszewskiej. Niektórym zaszkodziła zbytnia teatralność, nadwyrazistość gestu, co w niewielkiej przestrzeni scenicznej STU daje się we znaki, inni z kolei przemknęli niemal niepostrzeżenie, nie zapisując się w pamięci widzów.

Minusem inscenizacji jest też jej długość. Ponad cztery godziny rzetelnego - ale nie arcydzielnego - teatru dają się porządnie we znaki. Percepcja widza spada, obniża się tolerancja na niedoskonałości spektaklu. Gdyby "Biesy" były nieco bardziej zwarte, przez to krótsze - zyskałyby na intensywności, jakości i sile przekazu. W długim widowisku przekaz się rozmywa, trzeba go mozolnie wyławiać z powodzi słów.

Praca i pieniądze włożone w tę inscenizację przekładają się na efekt sceniczny. Spektakl nie kokietuje widza, nie ułatwia mu odbioru - ale jego strona plastyczna i muzyczna przyciągają i skupiają na sobie uwagę. Podczas eksploatacji reżyser czuwa nad swoim dziełem, więc pozostaje nadzieja na korekty widowiska.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji