Nasze Małe Apokalipsy
"OTO nadchodzi koniec świata. Oto nadciąga zbliża się, czy raczej przepełza mój własny koniec świata. Koniec naszego osobliwego świata. Ale zanim mój wszechświat rozpadnie się w gruzy, rozsypie na atomy, eksploduje w próżnię, czeka mnie jeszcze ostatni kilometr mojej Golgoty. Ostatnie okrążenie w tym maratonie, ostatnich kilka szczebli w dół albo 10 górę, po drabinie bezsensu..."
Od ukazania się dziesiątego numeru pozacenzuralnego "Zapisu" wypełnionego "Małą Apokalipsą" minęło lat dziesięć. Zmieniło się wiele, może nawet wszystko. Czy aby na pewno pociąga to za sobą pełną dezaktualizację tamtego opisu? Czy i dziś, w żałośliwej spowiedzi otwierającej książkę Tadeusza Konwickiego nie dźwięczą - inaczej niż wtedy, w niezgodzie z autorską intencją - współczesne tony?
Na naszych oczach kończy się przecież pewien świat, albo raczej światek. Nie sposób żegnać go z nostalgią. Dla wielu był gniotący, obcy, nienawistny. Mimo to jednak - bądźmy szczerzy - dawał się oswoić, rozpoznać, urządzić choćby prowizorycznie, jak wszystko, czego się nie lubi, ale na co się zostało skazanym. Teraz kona w udręce i mozole, uciążliwie i nie bez wierzgnięć. Umęczeni uczestnicy tej agoni nie mają nawet sił, by ucieszyć się z wyczekiwanej zmiany. Przyszłość jest pełna niejasności i niewiadomych, nadzieję podtrzymuje nade wszystko zdeterminowanie i wiara, nikt nie łudzi się mirażami nadchodzącej szczęśliwości. Rozpad tego, co było, niepewność tego, co będzie - oto najpowszechniejsze doświadczenie naszej codzienności.
Czy grozi to nam w teatrze sezonem na apokalipsy?
WŁASNY MIT, WŁASNY FAŁSZ
Do pamiętnego skądinąd tytułu dodano dodatkowy człon: "Człowiek z marmuru - początek i koniec". Joanna Olczak-Ronikier napisała scenariusz tego widowiska specjalnie dla Teatru Ludowego w Nowej Hucie rozpoczynającego sezon pod nową dyrekcją. Pomysł programowy był tu tak prosty i nieczęsty jednocześnie, że aż go warto podkreślić dobitnie: Jerzy Fedorowicz nie wrzucił na inauguracyjny afisz ani kasowego hitu, ani superambitnej, grubokalibrowej pozycji. Wolał mówić ze sceny o tym, co najbliższych sąsiadów teatru, mieszkańców Nowej Huty, bezpośrednio dotyka i boli. Rozliczyć własny, lokalny niejako mit, własny, lokalny fałsz. Nic do tego celu nie nadawało się lepiej, niż losy wajdow-skiego Mateusza Birkuta, czy ściślej - jego pierwowzoru z rzeczywistości, murarza-rekordzisty Piotra Ożańskiego.
Akcja widowiska inscenizowanego z wielkim, chwilami trochę naiwnym teatralnie rozmachem (reżyser Krzysztof Orzechowski) umieszczona została w jednej ze świetlic wzorcowego, socjalistycznego miasta. Rok 1952, akademia z udziałem towarzyszy ze stolicy ku czci sławionego przodownika pracy. Ale przodownik nie przychodzi - zalał się w trupa. Więc konsternacja, próby zatuszowania wpadki, komedia, nawet farsa sytuacyjna. I monstrualny, rozdęty przez reżysera do granic wytrzymałości rytuał stalinowskiej akademii: tonący w bezmyślnej pokorze, podszyty wielkim strachem. Sporo celnie nakreślonych sylwetek, choćby młodziutki szef ZMP (Andrzej Franczyk) łykający - z tremy, przejęcia, niedouczenia i gorliwości - kolejne sylaby w trudnych wyrazach obowiązkowego przemówienia. Druga część spektaklu toczy się w 1979 roku: przyjechała telewizja, by kręcić koncert na cześć zasłużonych weteranów pracy. Nie ma teraz strachu, obowiązuje luz; akademijny obrządek zastąpiły kanony propagandy sukcesu. Ale idiotyzm idiotyzmowi równy. I oczywiście jeszcze raz da się zaklajstrować fakt, że rozpity ex-przodownik znów się nie stawił.
Ot, peerelowskie życie oficjalne. Po czym niespodzianie króciutki, kilkunastominutowy epilog rozgrywa się 15 grudnia 1981. W porozbijanej świetlicy, przez którą przeszedł tabun ZOMO-wców rozmawia trójka starych ludzi. Teatralny rekwizytor (piękna wzruszająca rola Tadeusza Szanieckiego) postanowił po prostu przeczekać; wierzy, że dożyje. Kobieta (Jadwiga Lesiak) usiłowała całe życie bezskutecznie protestować przeciw krzywdzie. Trzecim rozmówcą jest Pietrek, rekordzista z plakatu (Andrzej Gazdeczka) - po raz pierwszy widzimy go na scenie. O czym rozmawiają? O przegranym, jałowym życiu, o zmarnowanych nadziejach, żałosnym dorobku, poczuciu uczestnictwa w bezsensie. Kontrastująca z akademijno-telewizyjną bombastycznością ta kameralna, powściągana rozpacz wyzwala gorące uczucia na widowni: teatr ponad wszelką wątpliwość trafia tu w bardzo czułe miejsce.
Oto jeden z wymiarów tego naszego osobliwego końca świata: po prostu prywatna nieco sentymentalna eschatologia. To coś, co mija, paru pokoleniom zżarło kawał życia zostawiając jedynie nędzne ochłapy. Gorzki smutek tej opowieści o ludziach z nadwerężonego marmuru pojawiać się pewnie będzie teraz często - jako nastrój chwili - w teatrze, kinie, powieściach. Nowohuckie widowisko nie jest ani odkrywcze, ani bardzo wybitne. Ale jest potrzebne. Jeżeli nadto choć część widowni uzna po tej premierze Teatr Ludowy za swój - czegóż więcej chcieć?
OCYKANIE
W przedstawieniu Krzysztofa Zaleskiego nie ma cienia sentymentalizmu. Inscenizacja zdaje się wychłodzona, powściągliwa, o wiele bardziej stonowana, niż powieściowy pierwowzór Konwickiego. Jakby celowo ten bolesny i namiętny pamflet na rzeczywistość we wszystkich jej przejawach, odzierany był ze swej widowiskowości, kolorytu lokalnego, ba, swoistej orgiastyczności (choćby w pamiętnej scenie wielkiej wyżerki w tajnym bufecie KC, w teatrze gorzej niż bladej). W powieści znaczna część emocji kryła się w sarkastycznym, pełnym odrazy tonie narracji, tymczasem w Ateneum Gustaw Holoubek jest prędzej zdystansowanym przewodnikiem po groteskowym panopticum "Małej Apokalipsy", niż aktywnym uczestnikiem zdarzeń.
Zaleski najwyraźniej nie miał ochoty na aluzyjną przypowieść o końcu komunistycznych rządów. Wolał swego widza wprowadzać - bez rac humoru i politycznych witzów - w smutny świat potęgującego się absurdu. I - ze specjalnym naciskiem - portretować ludzi: cynicznych, apatycznych, z lekka oszalałych, biernych (lub pozornie aktywnych), a nade wszystko pomniejszonych. Warto się im - świetnie granym - przyjrzeć bliżej: bliźniakom usadowionym po przeciwnych stronach barykady politycznej, w swojej nikczemności dokładnie siebie godnych (w podwójnej roli Marian Opania), koniunkturalnemu, kabotyńskiemu reżyserowi (Leonard Pietraszak), demagogicznie świętoszkowatemu dysydentowi (Jerzy Kamas), gnidowatemu lizusowi-kapusiowi (Tomasz Kozłowicz), egzaltowanej, zaborczej Rosjance (Maria Pakulnis) i innym figurkom tej szopki, aż do obrażonego kelnera (Andrzej Zieliński). To przecież nie są żadni "Oni", nie sposób zatrzasnąć ich w skansenie tradycyjnego politycznego folkloru. Ich skarlenie było funkcją świata, który ich zrodził, ale przecież nie przeminęło - ani ono, ani inne konsekwencje odchodzącej rzeczywistości - z chwili na chwilę, nagle i bezpowrotnie. Tamta małość odzywa się i dziś - tym boleśniej, im z bardziej niespodziewanej strony.
"Odegrałem więc w jakiejś mierze rolę pobudzającą. A może "ocyknąłem" trochę opozycję, która przecież czasem uważała, że cel uświęca środki" - mówił Konwicki o "Apokalipsie" Stanisławowi Nowickiemu. Przedstawienie w Ateneum ma chyba podobne choć inaczej adresowane cele. Ma "ocyknąć" widza, ostrzec go, że uwalnianie się spod tamtej spuścizny nie jest ani proste, ani łatwe i musi sięgnąć głębiej, niż tylko w warstwę nazw i symboli. Jeżeli dobrze czytam tę intencję - to błędem reżyserskim jest wprowadzona do spektaklu krótka, bezsłowna scena pocałunku Breżniewa i Gierka: precyzyjnie lokując w czasie akcję, odsuwa niepotrzebnie przesłanie spektaklu na bezpieczny dystans historii.
Mimo jednak tego i innych niedostatków inscenizacji (choćby brak jakiejkolwiek scenografii - całkowity upadek polskiej plastyki scenicznej jest tematem na oddzielne rozważania) wagą inscenizacji powieści Knowickiego, a takie innych "apokaliptycznych" spektakli jest chyba nie do przecenienia. W powodzi obywatelskich egzaltacji i umoralniających haseł próbują na temat rzeczywistości zabrać głos mniej modnie i trochę bardziej dojrzale. Pokazują obrazek pozbawiony łatwych uogólnień - trochę gorzki, trochę smętny, trochę żałosny i całkiem mocno śmieszny. Trzeźwy.